Skacowani potwornie i niewyspani kompletnie powłóczyliśmy się o 10.00 na zwiedzanie Świątyni Nieba. Był plan, żeby wstać o 8.00 na wycieczkę rowerową po hutongach. Nasz hostel oferuje dużo różnych możliwości i ta wycieczka na dwóch kołach po zatłoczonym Pekinie wydała nam się bardzo ciekawa. Ale oczywiście z hutongów nic nie wyszło. Upał jak diabli, każdy zaopatrzył się na wstępie w colę i wodę. Już po jednym dniu tutaj zrezygnowaliśmy z kupowania półtoralitrowych butelek z wodą, a rzecz małych półlitrowych. Są wygodne i poręczne, i jest bardzo duży wybór zimnych herbat i napojów. Testujemy rożne już nie pytając nawet Emila o ich chińską nazwę. W miejscach szczególnie turystycznych przepłacamy, ale ciepła woda kupiona zawczasu w markecie w tym upale nie przekonuje nas do oszczędzania.
Świątynia nieba jest miejscem, gdzie cesarz przychodził modlić się o dobre zbiory i pomyślność dla kraju. Piękny, okrągły budynek, z koncentrycznie położonymi częściami dachu, otoczony malowniczymi mostkami, skałami, przejściami pod drewnianymi malowanymi bramami. Włóczenie się w tym gorącu i na kacu nie pozwalało nam jednak w pełni docenić tego miejsca. Znowu dużo turystów i zdjęcia. Ale nużące zwiedzanie podobnej już w gruncie rzeczy zabudowy chińskich zabytków na szczęście nie zniechęciło nas do powłóczenia się w głąb parku, za co zostaliśmy nagrodzeni niezwykłym widowiskiem. Idąc pośrodku drewnianej ocienionej platformy mogliśmy oglądać malunki na słupach i sklepieniu, przedstawiające scenki rodzajowe. Żadna się nie powtórzyła, chociaż sama platforma z kolumnami i ławeczkami wzdłuż miała kilkadziesiąt metrów. Ale nie to było najciekawsze. Idąc obserwowaliśmy mieszkańców miasta, dla których wstęp do parku jest bezpłatny , i którzy chętnie przychodzą pograć w karty, posiedzieć i poplotkować we własnym gronie. W ogóle Chińczycy bardzo lubią karty i inne gry towarzyskie. Ale najciekawszym przeżyciem dla mnie było wysłuchanie występu męskiego chóru. Z początku dobiegł nas śpiew, a potem zobaczyliśmy grupkę ok. dziesięciu mężczyzn, którzy śpiewali pod okiem dyrygenta stare ludowe pieśni . jeden z nich grał na gitaropodobnym instrumencie, a reszta na kilka głosów dawała z siebie wszystko. Niezwykłe.
Na pociąg do Guilin postanowiliśmy pojechać taksówkami. Ja jechałam z Ewą i niestety nie obyło się bez przygody. Zaczęło się od tego, ze nasza taksówka nie przyjechała i musiałyśmy dylać z naszego hotelu z plecakami do głównej ulicy. Pracownicy hotelu albo nie chcieli, albo nie umieli nam pomóc. Chińczycy są bardzo uprzejmi, ale niestety też bardzo nierozgarnięci: na pytanie, dlaczego zamówiony samochód nie przyjechał rozkładają ręce. W końcu udało nam się złapać taxi, a w środku siedział chiński prawdziwek. Kolo miał białe poliestrowe damskie rękawiczki za łokcie, z dziurami na brudnych paluchach. Rozumiem, ze chronił się od słońca. Ale już zupełnie nie rozumiem, dlaczego co chwilę obrzydliwie charchał i spluwał przez okno. Niestety, chińscy mężczyźni mają dwa obleśne zwyczaje: charchają i plują wszędzie, bez względu na obecność innych ludzi (nieważne czy kobieta czy mężczyzna) oraz po jedzeniu podwijają koszulkę i wystawiają brzuch. Chodzą tak po ulicach z tymi bębnami na wierzchu i plują. Nie dziwota, ze ciężko im żony znaleźć.
Dworzec zachodni w Pekinie jest olbrzymi i nieźle się zmachałyśmy z plecakami, aby znaleźć właściwą poczekalnię i pociąg. Na szczęście w miarę szybko znalazłyśmy naszych i rozpoczęła się 28 godzinna podróż do Guilin. Mieliśmy miejsca, tzw. hard sleepper w otwartym wagonie, gdzie nie ma zamykanych przedziałów i jest po 6 łóżek przedzielonych ściankami. Są też siedzonka wzdłuż korytarza. Pociąg i warunki w nim jak przy jeździe na Krym. Generalnie mało miejsca, syfek i smrodek brudnych i spoconych stóp Chińczyków. Niestety, jeśli chodzi o higienę, to raczej z tym u nich jest słabo. Wystarczy wsiąść do miejskiego autobusu…
Ale nie narzekając zbytnio piliśmy browarki (pisałam, że sikacze?), graliśmy w scrabble i w karty. Na drugi dzień dalej w pociągu świętowaliśmy urodziny Henia, piliśmy chińską wódeczkę i wypatrywaliśmy wieczora i celu naszej podróży. Guilin to miasto położone w środkowo-zachodniej części Chin. Klimat jest tu bardziej wilgotny niż w Pekinie, toteż kiedy wysiedliśmy wreszcie ok. północy z pociągu uderzyła nas parna gorąca i lepka wilgoć. Dopiero w tym momencie zdałam sobie sprawę, ze w pociągu była prawdziwa klimatyzacja.
. Tuż przed stacją zaglądaliśmy przez okna i naszym oczom ukazały się te niesamowite wapienne góry. W środku miasta nagle wyrasta szpic, albo góra w kształcie buki. Tak tej z Muminków. Najwyższy szczyt ma nieco ponad 200m, więc nie są to Himalaje, ale forma i usytuowanie tych pagórkow powala na kolana. Nasza nowa chińska znajoma z pociągu wytłumaczyła nam, gdzie mniej więcej mamy szukać hotelu i ruszyliśmy. Upał to mało powiedziane… Parno i diabelnie gorąco. Momentalnie byliśmy mokrzy. Poszukiwanie hotelu się udało, rozpracowaliśmy piwko na patio do 2.00 i 9.00 rano na miasto.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz