sobota, 23 lipca 2011

13 lipca 2011

Pobyt w Yangszuo miał być odpoczynkiem od miasta, dlatego postanowiliśmy zwiedzić okolice rowerami. Tak zresztą radzą wszystkie przewodniki, a każdy hotel i Hostel ma swoja wypożyczalnię dwóch kółek. Co prawda poranny kac po wczorajszych baletach nie zachęcał do wsiadania na rower, ale plan to plan. Wybrałam sobie różową damkę bez przerzutek (wybór nie był za duży) i ze schematyczna mapką wyprawa ruszyła. Dla przypomnienia, ruch na ulicach w Chinach nie przypomina niczego co znam, wiec jazda rowerem jest wyczynem, który można zaliczyć do sportów ekstremalnych. Ale naprawdę gorąco zrobiło mi się na rondzie (jakby nie patrzeć i tak  było ze 38 stopni Celsjusza). Na szczeście wyjazd z miasta udał się znakomicie i w nagrodę pojawiły się przecudne krajobrazy tych przedziwnych okrągłych gór. Przejeżdżalismy przez wioski i pola ryżowe, po bardzo dobrze utrzymanej betonowej ścieżce, Wydaje mi się, ze specjalnie stworzonej dla turystów. Błądzenie po ichniej szych wioskach było zderzeniem z rzeczywistością miejską. Ludzie są tam naprawdę bardzo biedni. Prawie żaden dom nie jest zamknięty i można zajrzeć do środka. Nędzę, bałagan i brud widać na każdym kroku.
Nie obyło się tez bez przygody. Ewoszowi poszła detka w rowerze i pół drogi szukaliśmy miejsca, gdzie można problem naprawić.  Związku z tym była okazja do przeprawienia się przez rzekę miejscowym promem i wylądowalismy w historycznej XIV-wiecznej wiosce Fu Li. Słynie ona miedzy innymi z produkcji wachlarzy i innych jarmarcznych gadżetów. Ceny są szałowe, a sprzedawcy nie chcą się za bardzo targować. Wydaje mi się, ze są rozbestwieni, bo jest to bardzo popularna trasa wycieczek wszelakich. Cwaniacy wyspecjalizowali się w produkcji tzw. Staroci, które zachwycają wykonaniem i naprawdę można się nabrac. Jedyne co, to obecność tych samych starych dzbanków, fajek i puzderek na prawie każdym straganie ostrzegła nas, żenie można im ufać za grosz. Zresztą w Chinach zabronione jest wywożenie rzeczy wyprodukowanych przed zdaje się 1975 rokiem bez pozwolenia. Każdy antyk musi mieć specjalny certyfikat i oczywiście w prawdziwych skelpach można taki otrzymać. O ceny nawet nie pytam.
Fachowiec od rowerów został znaleziony i czas było pomyśleć o czymś do jedzenia. Jako że kulinaria to jeden z celów tej podróży, a region słynie ze specyficznego przysmaku – znaleźliśmy niezwykle malownicze targowisko, gdzie zaserwowano nam mięso z psa. Tak, to był prawdziwy pies i zjadłam danie ze smakiem. Przygotowane zostało na moich oczach; koleś wyciągnął z zamrażarki kawał korpusu, z którego odrąbał żądaną ilość mięsa z kośćmi oczywiście i porąbał na kawałki. Z tego zrobił zupę i podał z innymi potrawami, które zamówiliśmy. Co tu dużo mówić. Czerwone mięso, w smaku podobne trochę do wołowiny. Dziwne uczucie, ale warto było. Kolejna granica przekroczona! Tylko Chińczycy dziwili się, ze biali jedzą mięso z psa.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz