niedziela, 31 lipca 2011

17 lipca - Szanghaj

Tutaj po raz pierwszy rozstaliśmy się z Emilem i Pauliną, którzy załapali się na couchsurfing. Na szczescie wskazówki spisane ze strony internetowej hostelu oraz jako takie obycie z chińskim metrem pozwoliło nam tylko raz zabłądzić w drodze do noclegu. Pierwsze wrażenie, to ludzie bardziej wyluzowani, jakby eleganccy, no i nikt juz nie gapił nie na nas jak na kosmitów; kierowcy tak nie trąbią na siebie i jako taka kultura jazdy na ulicach. Mniej się obawiam przechodzić przez ulicę, także na zielonym. No i szanghajskie metro. Mam przewodnik z 2006 roku, gdzie podano, że są trzy linie metra, przewodnik z 2009 roku pokazuje 4 linie, a my zastaliśmy... 12 linii w tym roku i nowe się budują! Imponujące!
Zwiedzanie Szanghaju rozpoczęliśmy już wieczorem od spaceru po najbliższej okolicy. Jak po każdej podrózy zmęczeni dźwiganiem plecaków, marzyliśmy o zimnym piwku. Okoliczne markety nie zawiodły, a przy okazji odkryliśmy wąską handlową uliczkę, na której można kupić wszystko. Trzeba tylko uważać, żeby nie nastąpić na licznie wystawione wprost na ziemi towary. Jedzenie, ubrania, uliczni dentyści. Kolorowo i biednie, hałas. A na to wszystko nalot policji chińskiej! Zmyliśmy się szybko, bo chodzili z kamerą i nagrywali, a sprzedawcy zbierali się w popłochu.
Tutejszy hostel, to jak do tej pory najlepsze miejsce, w którym byliśmy. Normalne toalety ucieszyły nas co najmniej, jakbyśmy dostali coś ekstra w prezencie. Nieestety, „stopy stalina” to standard w całych Chinach. Były też osobne prysznice, co też zaskoczyło nas pozytywnie. W ramach oszczędności Chińczycy mają zwyczaj umieszczać słuchawkę prysznica bezpośrednio nad lub obok toalety. Nie ma kabin, a metraż łazienek przez to nie musi być duży. I pół biedy, jeśli prysznic jest nad zamykaną muszlą... Gorzej, jeśli pod nogami zieje na ciebie dziura i możesz do niej wpaść...
Zazwyczaj śpimy w dormach cztero, sześcio lub ośmioosobowych, z piętrowymi łóżkami, toteż zawsze można kogoś poznać, bo o tej porze roku hostele rzadko pozostają puste. Tym razem trafiła sie panna z Francji, która samotnie podróżuje po Chinach i właśnie próbuje załatwić sobie przedłuzenie wizy.
Podobno jej sie nie udało i już dwa dni później wyprowadziła się z naszego pokoju. Ale wieczorem widziałam ją na dole na patio i mam nieodparte wrażenie, że trójka współlokatorów z Polski, która dwie noce z rzędu zjawia się w środku nocy i hałasuje nie przypadła jej do gustu ;)
Bar hostelowy oferuje dużo miejsca, stół bilardowy, mnóstwo kanap, stołów i stoliczków oraz patio na zewnatrz z okiem wodnym i żwirkiem pod stopami. Żwirek doskonale spełniał rolę foot massage. Oj, moje stopy wymagają rekonwalescencji z pewnością. Chodzenie po kilkanaście godzin dziennie przez dwa tygodnie daje się we znaki.
Oczywiście z piwkiem wylądowalismy na patio i nawiązane zostały pierwsze znajomości: James z Australii siedzi tu już 3 lata i uczy angielskiego (jak większość białasów), właśnie odwiedził go młodszy brat i planują zwiedzania miasta; kolega Jamesa – nie pamiętam imienia – od dwóch lat pracuje jako marketingowiec w klinice dentystycznej; Mike z Wlk. Brytanii z typowym charakterystycznym akcentem, dlatego rozumiem co trzecie jego słowo i Duńczyk Jannik – wieczny student religioznastwa, który fantastycznie mówi po angielsku. Zreszta cały hostel jest pełny i mnóstwo tu białych. Kazdy jest zachwycony Szanghajem i chłopcy doradzają nam gdzie warto pójść i co zwiedzić.
Wieczorem jeszcze przechadzka po najbliższej okolicy i zasadzamy się na podbój Szanghaju jutro!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz