The Great Wall Of China! W nocy lało a dziś przepiękne słońce. Cały smog spłynął z deszczem i nareszcie stolica Chin odsłoniła swe piękne oblicze. Dla tego widoku warto było wstać rano po kolejnej nocy z trzygodzinnym snem. Mali chińscy kucharze byli na posterunku i było to najpyszniejsze śniadanie jakie jadłam od dawna… Na dziś zaplanowaliśmy wyprawę do miejsca, którego nie można nie zobaczyć będąc w Chinach – Wielki Mur. Oczywiście ten okupiony setkami tysięcy istnień ludzkich monstrualny zabytek nie stanowi jednego ciągu. Jest to ileś tam odcinków grubego muru, który w zamyśle miał oddzielać państwo środka od barbarzyńskich ludów północy. Zbudowany tak, aby występujące co kilkaset metrów strażnice były dla siebie widoczne i mogły ostrzegać się nawzajem o zbliżającym się niebezpieczeństwie. Zbudowany tak, aby sześciu jeźdźców mogło jechać w rzędzie obok siebie. Mimo, że jedno z nas mówi bardzo dobrze po chińsku, generalnie każdy miejscowy chce na turystach zarobić i pełno jest naciągaczy. Przewodnik podpowiada, że na północ od Pekinu są trzy miejsca, gdzie można zwiedzić wielki mur, jednak jak to zwykle bywa – mają swoje plusy i minusy. Wybraliśmy miejsce, które nie jest najbliżej i przez to nie jest tak bardzo oblegane przez turystów (a tych to tutaj nie brakuje). Oczywiście przeważają Azjaci, dla których biały ciągle jest atrakcją na miarę chęci zrobienia sobie z nim zdjęcia, a nawet uściśnięcia ręki. Chociaż jeżeli chodzi o ten aspekt, to są raczej powściągliwi. Ale wracając do rzeczy. Żaden autobus regularnych linii podmiejskich nie kursuje do samej miejscowości, gdzie jest dostęp do pożądanej atrakcji. Co gorsze jednak – żadem Chińczyk na przystanku czy ulicy nie powie do którego autobusu masz wsiąść, bądź w jakim kierunku! Jest pełno „pomocników”, którzy próbują namówić cię na podwózkę za koszmarne pieniądze, a zwykli tubylcy się ich zwyczajnie boją i nabierają wody w usta. Tak więc trochę nerwów nas kosztowało dostanie się na miejsce, ale się opłaciło. Mało ludzi i wspaniałe widoki wynagrodziły nam szarpanie się z naciągaczami i uciążliwe targi. Dość powiedzieć, że z 25 juanów za osobę stargowaliśmy cenę do… 7RMB. Bez dwóch zdań, z nimi się trzeba targować o wszystko. Jak nie spojrzeć, przy każdej atrakcji turystycznej jest cepeliada, kramy, szwarc, mydło i powidło. Trzeba się targować i koniec. Wielki Mur wygląda niesamowicie wśród głębokiej zieleni; jest jak wijący się przez góry i doliny gruby wąż albo raczej chiński smok – symbol cesarzy, synów nieba. Mówi się, że jest taki wysoki (kilkanaście metrów?), ponieważ został zbudowany na kościach tych, którzy zginęli przy jego budowie. Brak danych ilu zginęło, ale można sobie wyobrazić, ze cesarz tego nie liczył… Budowę zaczął pierwszy znany panujący władca, jednak lata rozkwitu przypadają na najwspanialszy okres rozwoju Chin, tj. czasy panowania dynastii Ming. Połaziliśmy, porobiliśmy zdjęcia. Przez 5 h można się nasycić widokami. Potem żarełko. Ukoronowaniem dnia była kolacja w prawdziwej, ekskluzywnej restauracji. Danie wieczoru, to słynna kaczka po pekińsku. Zabrał nas tam chiński przyjaciel Emila, którego imię jest niemożliwe dla nas do wymówienia. Kazał mówić na siebie Em lub Jimmy. Przesympatyczny, uprzedzająco grzeczny, z całkiem niezłym angielskim. Usiedliśmy przy bardzo dużym okrągłym stole i każdy dostał swój zestawik naczyń, o którym już pisałam. Ale dziwna rzecz – wszystko opakowane w folię. Oni tu nawet każdą śliwkę suszoną opakowują w zgrzewaną folijkę i te śliwki oczywiście pakują do większej zgrzewanej foliowej torebki. Plastik króluje w Chinach i generalnie nikt się tym nie przejmuje. Zamówiliśmy 5 różnych dań, m.in. kaczka w kawałkach w słodkawym sojowym sosie z orzeszkami, jakieś grzyby, kacze łapy w sosie wasabi, papaja w kawałeczkach, wieprzowina z kwadratowym makaronem. Wszystko podane na kręcącym się blacie tak, aby każdy mógł spróbować każdej potrawy. No a na koniec królowa wieczoru – kaczka po pekińsku. Mistrz kuchni we własnej osobie, w stosownej czapce, maseczce i w rękawiczkach wwozi na wózeczku całą upieczoną kaczkę i na oczach gości odkrawa maleńkie kawałeczki wielkim tasakiem. Kawałeczki specjału układa misternie na talerzyku, aż skroi całą kaczkę i kelnerka podaje na stół. Wyszły dwa talerze mięsa, do tego podano garnek z cieniutkimi naleśnikami oraz paski świeżego ogórka i pokrojoną świeżą cebulę. Nasz gospodarz wieczoru Jimmy zademonstrował nam jak należy to jeść. Otóż bierze się naleśniczek i pałeczkami nakłada po dwa plasterki mięsa, ogórka i cebuli, zawija w malutki pakuneczek i zjada. Zapewniam, że te proste składniki wyśmienicie się ze sobą komponują. Po prostu pycha! Do tego na koniec wjechała zupa – wywar z tej kaczki. Cienkie to było, ale podobno też zacne danie. Jako napitek oczywiście piwo, które jest tu cienkie ale orzeźwiające i herbata z chryzantem. Trochę nam zajęło ustalenie, że właśnie o te kwiaty chodzi. Wyjaśniliśmy naszemu chińskiemu przyjacielowi, ze u nas są to kwiaty zwane cmentarnymi. Uprzejmie się zdziwił. A i wszyscy Chińczycy palą papierochy wszędzie. Trzeba się przyzwyczaić. Np. standardem jest, że palą pomiędzy jednym kęsem jedzenia a drugim.
poniedziałek, 11 lipca 2011
7 lipca - blog pokladowy dzien czwarty
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz