środa, 13 lipca 2011

8 lipca - blog pokladowy dzien piaty

Dzisiaj urodziny Emila i wieczorem będziemy świętować. Emil koniecznie chce nas zabrać na chińskie karaoke, ponieważ jest to jedna z rozrywek, za którą azjaci szaleją. Wynajmuje się na kilka godzin box z telewizorkiem i mikrofonem, siada się z przyjaciółmi i śpiewa. Kelnerzy donoszą napoje i przekąski, czasem do zabawy dołączają się tzw. Hostessy. W zależności od tego jaki to jest klub, albo tylko pomagają śpiewać, albo robią coś jeszcze. Ciekawe co

Ale wcześniej oczywiście dalszy ciąg zwiedzania; na tapecie Pałac Letni Cesarzy. Położony we wspaniałym parku, gdzie można chodzić godzinami i podziwiać zieleń oraz zabudowę pałacu. Masowej turystyki ciąg dalszy, ale bierzemy na to poprawkę i grzecznie w parku mijamy hordy ludzi. Przed wejściem dokonałam zakupu stylowo zrobionej mapy kompleksu. Zrobiona jest z brązowego grubego papieru z fajnymi rysuneczkami obiektów i podpisami po chińsku i angielsku. A propos angielskich nazw w Chinach… Mówi się o tzw. chinglisz. Mamy ubaw niemal na każdym kroku i Ewa zaczęła kolekcjonować zdjęcia najfajniejszych. Potem więcej o tym napiszę.

W parku jest piękne jezioro nad którym położony jest pałac. Popłynęliśmy tam smoczym statkiem podziwiając widoki. Co jak co, ale parki w Chinach są ogromne a atrakcje na ich terenie pięknie wyeksponowane. Gdyby nie hałas i masa wycieczek, to spacer dałby nam o wiele więcej przyjemności. Na nabrzeżu naszym oczom ukazała się marmurowa łódź, którą kazała wybudować cesarzowa Cixi, sprzeniewierzając publiczne pieniądze. Nie obyło się bez zakupu pamiątek podrodze. Uwieńczeniem spaceru była wspinaczka wokół pałacu, który jest wzniesiony na wzgórzu,  skąd roztacza się piękny widok na Pekin, gdzie można dostrzec nowoczesne wieżowce, blokowiska i porozrzucane tu i ówdzie zabytki.

Po „ciszy i spokoju” w cesarskim parku wybraliśmy się zobaczyć znaną nowoczesną pekińską ulicę handlową Wangfujing mieszczącą się niedaleko pl. Tiananmen. To jest taki nasz powiedzmy Nowy Świat tylko w skali makro. Nie wiem jakie oni tam żarówki robią, ale z każdej strony atakują setki neonów, telebimów, reklam. Pasaż jest szeroki i długi, są tam same markowe zachodnie i tutejsze sklepy i renomowane butiki. Chińczycy tam właśnie się lansują i można spotkać sporo białych. Nawet nie sprawdzałam cen. W jednej z bocznych uliczek zobaczyliśmy dziki tłum przepychający się w obie strony bez ładu i składu pod zawieszonymi nad głowami pomiędzy stoiskami charakterystycznymi czerwonymi lampionami. Wszędzie, gdzie są turyści w Chinach, są i lampiony. A po obu stronach sprzedawcy zachwalali swoje kolorowe kramy i stoiska z przysmakami wrzeszcząc niemiłosiernie. Skorpiony na patyku jeszcze się ruszały, panierowana szarańcza, skolopendry, karaluchy i larwy: wszystko pięknie nadziane na patyczki i ułożone obok siebie gotowe do smażenia. Obiecaliśmy sobie, że spróbujemy skorpiona, ale już obok hostelu, gdzie nikt nie będzie pchał się nam na głowę

Łażenie po pasażu szybko nas wymęczyło do reszty i zaczęliśmy się rozglądać za jedzeniem. Na dzisiaj Emil obiecał nam drugi tutejszy specjał, czyli mongolski kociołek. Brzmi pysznie, a smakuje jeszcze lepiej. Znaleźć restaurację, gdzie podają to danie nie jest trudno. Można ją poznać po tym, że stoły mają w środku dziurę, w której umieszcza się rzeczony kociołek, więc pytając i zaglądając do wnętrz, trafiliśmy na odpowiedni lokal. Z racji tego, że jest nas piątka osób i to białych w dodatku, dostaliśmy VIP ROOM, hehe. Rozsiedliśmy się przy dużym okrągłym stole i zaczęło się zamawianie. Była to typowa chińska restauracja, wiec w menu mogliśmy tylko pooglądać obrazki niektórych potraw, więc Emil rozpoczął objaśnianie, tłumaczenie, pytanie i ustalanie potraw jakie wejdą na stół. A kociołek mongolski wygląda następująco: do dziury w środku wstawia się garnek, w którym jest specjalny wywar i w zależności od tego co się zamówi, wrzuca się po kolei rożne rzeczy do środka. Kociołek jest podgrzewany od spodu, więc tak naprawdę komponuje się własną zupę z dodatkami. Nasz był przedzielony w środku na dwie części – jedna pikantna, druga nie. Zamówiliśmy dwa rodzaje mięsa, które podawane jest na surowo w cieniutkich plasterkach, kulki ryby w cieście, grzyby, bambus, makaron, sałatę, tofu, ziemniaki, i już nie pamiętam co. Talerze wjeżdżały po kolei, wywary przyjemnie bulgotały i wrzucaliśmy smakołyki do środka. Po 3-4 minutach można było sobie polować na to, na co się ma ochotę. Pałeczkami oczywiście. Zabawa przednia, zwłaszcza, że Chińczycy wszystko co nie nadaje się do jedzenia rzucają po prostu na stół. Talerzyki są malutkie, a odpadków mnóstwo: kostki, chrząstki, niejadalne części warzyw, to co upadnie, jeśli nie doniesiesz do talerzyka… Luz i swoboda. W ogóle wszelkie fizjologiczne zachowania ciała i odgłosy są tu traktowane normalnie i nikt się nie przejmuje bekaniem, pluciem, pierdzeniem. Ciężko się przyzwyczaić.

Po uczcie do hostelu, przebrać się i poszukiwanie karaoke. Emil był gotowy na koniec Pekinu jechać w poszukiwaniu odpowiedniego przybytku, ale w efekcie kupiliśmy alkohol, orzeszki, owoce i świętowaliśmy na dachu hotelu. Emil zareklamował nam tutejszą trochę ziołową wódkę, w kolorze koniaku. Pierwsze wrażenie niespecjalne, ale można to pić bez zapojki, bo wchodzi jak woda Emil nam nie odpuścił i resztę nocy łaziliśmy po ulicach wygłupiając się i szukając tego nieszczęsnego karaoke. Nasz hostel mieści się w dzielnicy niezbyt nowoczesnej, ale przez to niezwykle malowniczej, z wąskimi uliczkami, hutongami, gdzie można poobserwować życie zwykłych mieszkańców. Pekin nigdy nie śpi. I jak już byliśmy pijani i weseli, a słońce zaczęło wschodzić, pod naszym hotelem natrafiliśmy na naszą parkę porannych kucharzy, którzy właśnie rozkładali swoją małą kuchnię. Obsiedliśmy ich dookoła i zachwyceni rozmawialiśmy trochę po chińsku, trochę po angielsku, a na pewno najwięcej na migi. Oni w tym czasie uwijali się robiąc ciasto i przygotowując swoje bułeczki i racuchy oraz moje ulubione pierożki. To było wspaniałe śniadanie! O 6.00 szczęśliwi ale zmęczeni poszliśmy spać. A pobudka była o 9.00…

1 komentarz: