poniedziałek, 8 sierpnia 2011

18 lipca - Szanghaj c.d.



Dzień rozpoczęłam od tego, że włożyłam sobie w prawe oko soczewkę i przeżyłam prawdziwe piekło. Oko zaczęło piec i samoczynnie w odruchu się zamknęło, i tylko nadludzkim wysiłkiem woli wydłubałam soczewkę spod powieki nie uszkadzając oka. Przekonana, że na palcu albo soczewce były pozostałosci sosu wasabi z dnia poprzedniego, dokładnie umyłam ręce oraz przemyłam soczewkę i spróbowałam z lewym okiem. Tu już szybciej udało mi się zareagować i nie pozostało mi nic innego jak wykonując figury akrobatyczne włożyć głowę pod kran i przemyć oczy. Ze zgrozą zobaczyłam, że na biurku obok pudełka na soczewki stoi woda utleniona!
Fakt, że poprzedniego wieczoru z nowym miłym towarzystwem piliśmy chińskie piwka i jedliśmy tutejsze przekąski. I pewnie już wspominałam, że te piwka mają zazwyczaj ok. 8% ekstraktu i 2,5% alkoholu, więc żeby się upić trzeba sie bardzo starać. Ale ja się postarałam i wypiłam 7... (Objętość 550 ml dla jasności).
Także bezużyteczne „oczy” zostały w hostelu, a ja na wpół niewidoma z przekrwionymi ślepiami ruszyłam odważnie z ekipą na zwiedzanie perły wschodu. Jako że to już były te zapasowe soczewki, które wzięłam, nie miałam większej nadziei, że coś z nich będzie. Mimo tego przemyłam je tym razem już właściwym płynem i zostawiłam na wszelki wypadek.
W Szanghaju nie ma smogu, więc sloneczko w pełnej krasie dawało o sobie znać. Jak zwykle zabrałam mój nieodłączny atrybut na głowę, ale Emil stwierdził, że jesteśmy w mieście i wyglądam jak robotnik z chińskiej wsi. Trudno.
Poszlismy do Muzeum Szanghaju. Już sama obecność klimatyzacji była ogromnym plusem tego miejsca, a wręcz pod koniec zrobiło się wszystkim zimno. Ale zbiory te zrobiły na mnie wrażenie. Bardzo pomysłowo zorganizowano ekspozycję eksponatów, dzieląc ją tematycznie na ceramikę, malarstwo, kaligrafię, itp. Budynek nowocześnie zaprojektowny, wszędzie dyskretne światło dostosowane do tematyki prezentowanej w gablotach. Okazuje się, że sztuka kaligrafii w Chinach stawiana jest wyżej nawet niż malarstwo. A obraz bardzo zyskuje na wartości, jeśli zawiera choćby kilka strof wiersza albo opis na płótnie wykonany przez artystę właśnie sztuką kaligrafii. Było tam też sporo drobiazgów z nefrytu, brązu i kości słoniowej.
Kolejne kroki skierowaliśmy już w stronę Bundu – spacerowej promenady, z której doskonale widać wizytówkę miasta – ekskluzywną biznesową dzielnicę Pudong z lasem wieżowców, usytuowaną nad rzeką Huangpu. Jednak zanim z People`s Square dotarliśmy nad rzekę, rozpoczęło się rytualne już poszukiwanie lokalu w celu konsumpcji. Ja tradycyjnie rozglądałam się za sklepem z filmami do aparatu. Mapa wskazywała, że do Bundu nie było bardzo daleko, ale miasto jest ogromne i czekał nas porządny spacer. Ze zdziwieniem zaobserwowałam, że trafiliśmy do.. fryzjerskiej dzielnicy! Wszystkie, ale to wszystkie mijane sklepy i butiki zawierały albo kosmetyki, albo urządzenia do układania, cięcia, farbowania włosów. Swoją drogą była to uliczka raczej z kategorii tych biednych, co w tej części miasta tym bardziej zadziwiało, ponieważ dookoła widzieliśmy nowoczesne budynki i skwery.
Dla odmiany trafiła się japońska knajpa i była okazja do spożycia sushi. Nie będę się na ten temat rozwodzić; jedzenie dobre, tylko jak zwykle problem z toaletą. Kelnerka zaprowadziła mnie w takie zakamarki budynku, że miałam już chwile zwątpienia czy aby nie prowadzi mnie gdzieś w złych zamiarach. Na szczęście u celu była ubikacja w ichniejszym standardzie (czytaj: śmierdzi i nie ma papieru) i udało mi się wrócić, zachowując obie nerki :]
Popołudnie na głównej promenadzie Szanghaju jak mozna się domyślić jest porą, kiedy jest dosyć tłoczno. Wycieczki dorosłych i dzieci w obowiązkowych jednokolorowych czapeczkach lub koszulkach przetaczały się po deptaku. Znowu wśród niektórych wzbudzaliśmy sensację swoją jasną skórą. Zdjęcia, zdjęcia, zdjęcia. A widok na Pudong i jego wieżowce – wspanały. Charakterystyczne budynki to na pewno wieża telewizyjna, swego czasu jeden z najwyższych budynków w mieście. Ma kształt rakiety, z trzema kulami: jedna, największa u nasady, w połowie wysokości mniejsza i na samej górze – najmniejsza, a wyżej jeszcze szpic. Konstrukcja metalowa, kule szklane, wieczorem podświetlone na fioletowo. Innym charakterystycznym budynkiem, obecnie najwyższym w Szanghaju jest wieżowiec w kształcie otwieracza do piwa. Projektant mial fantazję i poczucie humoru. Razem z resztą wieżowców budynki tworzą uroczą grupę, którą fotografują i bedą fotografować setki tysiecy ludzi. Ale nie mozna oprzeć się i zrobić jeszcze jednego, swojego zdjęcia.
Ktoś powiedział, że warto tam być o zmroku, bo wtedy budynki są pięknie podświetlone. Wobec tego ekipa ruszyła na poszukiwanie miejsca spożycia piwka. Po drodze, Ewa i Henio przekonali się, że droższe nie znaczy lepsze. Połasili się na wodę o smaku cytryny. Smakowała jak ludwik i wylądowała w koszu. Sztuk dwie. To nauczka, żeby wynalazki kupiować pojedynczo; jak się sprawdzi, to można więcej.
Nogi juz mnie bolały poważnie i marzyłam o chwili spoczynku. Słusznie domniemując, że ceny w okolicy Bundu będą zabójcze dla naszych kieszeni, powstał plan, aby odejść nieco w bok i poszukać miejsca cichszego i przystępniejszego cenowo. To odejście w bok trwało dla mnie całą wieczność, a jedyne miejsce jakie minęliśmy, to prawdziwy klub jazzowy, gdzie cena piwa osiągnęła zawrotną wysokość 80 juanów (niecałe 40 zł). Podziękowalismy grzecznie. Niedaleko był też hostel z nieco tańszym piwem,ale też uzyskał ocenę negatywną. W końcu wróciliśmy na Bund, bo i tak zrobiło się ciemno, a piwo kupiliśmy w sklepie.
Rzeczywiście warto było. Widok na podświetlone wieżowce jest wspaniały. Rzeką przepływały także podświetlone statki i łodzie. Bajka. Jeszcze wiecej ludzi przyszło. Kolejne fotki i kontemplowanie widoku. Wracaliśmy zmęczeni, ale zadowoleni.
Wieczorem znowu piwko na patio. Jannik - Duńczyk okazał się być tam stałym bywalcem i była okazja do poćwiczenia angielskiego. Plan na jutro: wjechać na punkt widokowy na wieżę telewizyjną a wieczorem impreza! Bedziemy szukać KTV i szlajać sie po klubach :)

niedziela, 31 lipca 2011

17 lipca - Szanghaj

Tutaj po raz pierwszy rozstaliśmy się z Emilem i Pauliną, którzy załapali się na couchsurfing. Na szczescie wskazówki spisane ze strony internetowej hostelu oraz jako takie obycie z chińskim metrem pozwoliło nam tylko raz zabłądzić w drodze do noclegu. Pierwsze wrażenie, to ludzie bardziej wyluzowani, jakby eleganccy, no i nikt juz nie gapił nie na nas jak na kosmitów; kierowcy tak nie trąbią na siebie i jako taka kultura jazdy na ulicach. Mniej się obawiam przechodzić przez ulicę, także na zielonym. No i szanghajskie metro. Mam przewodnik z 2006 roku, gdzie podano, że są trzy linie metra, przewodnik z 2009 roku pokazuje 4 linie, a my zastaliśmy... 12 linii w tym roku i nowe się budują! Imponujące!
Zwiedzanie Szanghaju rozpoczęliśmy już wieczorem od spaceru po najbliższej okolicy. Jak po każdej podrózy zmęczeni dźwiganiem plecaków, marzyliśmy o zimnym piwku. Okoliczne markety nie zawiodły, a przy okazji odkryliśmy wąską handlową uliczkę, na której można kupić wszystko. Trzeba tylko uważać, żeby nie nastąpić na licznie wystawione wprost na ziemi towary. Jedzenie, ubrania, uliczni dentyści. Kolorowo i biednie, hałas. A na to wszystko nalot policji chińskiej! Zmyliśmy się szybko, bo chodzili z kamerą i nagrywali, a sprzedawcy zbierali się w popłochu.
Tutejszy hostel, to jak do tej pory najlepsze miejsce, w którym byliśmy. Normalne toalety ucieszyły nas co najmniej, jakbyśmy dostali coś ekstra w prezencie. Nieestety, „stopy stalina” to standard w całych Chinach. Były też osobne prysznice, co też zaskoczyło nas pozytywnie. W ramach oszczędności Chińczycy mają zwyczaj umieszczać słuchawkę prysznica bezpośrednio nad lub obok toalety. Nie ma kabin, a metraż łazienek przez to nie musi być duży. I pół biedy, jeśli prysznic jest nad zamykaną muszlą... Gorzej, jeśli pod nogami zieje na ciebie dziura i możesz do niej wpaść...
Zazwyczaj śpimy w dormach cztero, sześcio lub ośmioosobowych, z piętrowymi łóżkami, toteż zawsze można kogoś poznać, bo o tej porze roku hostele rzadko pozostają puste. Tym razem trafiła sie panna z Francji, która samotnie podróżuje po Chinach i właśnie próbuje załatwić sobie przedłuzenie wizy.
Podobno jej sie nie udało i już dwa dni później wyprowadziła się z naszego pokoju. Ale wieczorem widziałam ją na dole na patio i mam nieodparte wrażenie, że trójka współlokatorów z Polski, która dwie noce z rzędu zjawia się w środku nocy i hałasuje nie przypadła jej do gustu ;)
Bar hostelowy oferuje dużo miejsca, stół bilardowy, mnóstwo kanap, stołów i stoliczków oraz patio na zewnatrz z okiem wodnym i żwirkiem pod stopami. Żwirek doskonale spełniał rolę foot massage. Oj, moje stopy wymagają rekonwalescencji z pewnością. Chodzenie po kilkanaście godzin dziennie przez dwa tygodnie daje się we znaki.
Oczywiście z piwkiem wylądowalismy na patio i nawiązane zostały pierwsze znajomości: James z Australii siedzi tu już 3 lata i uczy angielskiego (jak większość białasów), właśnie odwiedził go młodszy brat i planują zwiedzania miasta; kolega Jamesa – nie pamiętam imienia – od dwóch lat pracuje jako marketingowiec w klinice dentystycznej; Mike z Wlk. Brytanii z typowym charakterystycznym akcentem, dlatego rozumiem co trzecie jego słowo i Duńczyk Jannik – wieczny student religioznastwa, który fantastycznie mówi po angielsku. Zreszta cały hostel jest pełny i mnóstwo tu białych. Kazdy jest zachwycony Szanghajem i chłopcy doradzają nam gdzie warto pójść i co zwiedzić.
Wieczorem jeszcze przechadzka po najbliższej okolicy i zasadzamy się na podbój Szanghaju jutro!

sobota, 23 lipca 2011

16 - 17 lipca

Smocze tarasy raz jeszcze. Jestem chora coraz bardziej, wiec odłączyłam się od naszej grupki i spacerkiem jeszcze raz postanowiłam zwiedzić najbliższą okolicę. Niestety plan, aby wstać o świcie i zobaczyć tarasy z innej perspektywy spalił na panewce, ale nie z lenistwa, tylko dlatego, że tam bardzo trudno o dobrą pogodę. Prawie cały czas pada, a ponura zawiesina z chmur jest najczęstszym widokiem. Ale mimo tego braku słońca uważam, że Smocze Tarasy zasługują na miano jednego z cudów świata.
Po południu wróciliśmy do Guilin szalonym busem i odbyliśmy straszną, męczącą podróż pociągiem do Szanghaju - 20h na siedząco. Gorzej mieli tylko ci, którzy stali, a takich było niemało. Dzień i noc hałas i światło. Brak dostępu do łazienki i spuchnięte nogi. Nawet wódeczka zakupiona na tę okoliczność tylko nieznacznie złagodziła niewygody podróży.
A 17 lipca nareszcie wylądowaliśmy w Szanghaju.

15 lipca 2011

Znowu rano dźwiganie plecorów do głównej ulicy i 3h jazdy do atrakcji. Przewodniczka nie dała spać w autobusie. Zapomniałam dodać, ze klimatyzacja znowu skutecznie mnie załatwiła i jestem na serio przeziębiona. Nie wzięłam nic do okrycia do autobusu, więc poratowala mnie zasłonka z okna.
W trakcie jazdy okazało się, ze jest propozycja odwiedzenia ciekawej wioski, gdzie kobiety mają włosy długie na 1.5 m i maja tam różne ciekawe zwyczaje. Daliśmy się namówić na dodatkowe pieniądze i przeżyliśmy chiński komercyjny szok! Jako grupę wycieczkową wpuścili nas do jednego domu w wiosce (gdzie normalnie na stałe ktoś mieszka!), potem przepędzili do wielkiego jak stodoła budynku i kazali oglądać ichniejsze przedstawienie. Połączenie randki w ciemno z mam talent, plus marny poczęstunek i ciągłe nagabywanie, żeby kupować pamiątki. Straszne! Ale najlepsze przed nami. Umówiliśmy się, że podwiozą nas do innej wioski, wyżej w górach, gdzie znajdziemy hotel i przenocujemy. Powiem tak: serpentyny w Bieszczadach to pikuś przy tym, co zaserwowali nam szaleni chińscy kierowcy. Wyprzedzanie na zakrętach na trzeciego - pestka. Zakręty 360 stopni, brak zabezpieczeń, czy chociażby krawężnika! No i przepiękne góry, których nieodłączną częścią są oczywiście przepaście… Jazda bez trzymanki. W drodze powrotnej jedziemy na displayu, znaczy z przodu. Tego nie można opisać - to trzeba przeżyć! Na szczęście przeżyliśmy i tu plecaki na plecy. Wspinaliśmy się najpierw 15 min, a potem jeszcze 20 min. Pot zalewał oczy. Gdyby nie coldrex chyba bym zemdlała. Ale widoki i spacer po smoczych tarasach wynagrodził trudy z nawiązką. Wyobraźcie sobie wzgórze, z którego powycinano tarasy - równolegle pasy ziemi opasujące wzgórze i schodzące schodkami w dół. I takich pagórów dziwnymi nazwami jest tam mnóstwo: Dziewięć Smoków, Pięć Tygrysów i wiele innych. Wszystkie równiutko obsiane ryżem. Śród nich porobione są wąskie ścieżki turystyczne wyłożone kamieniami i można chodzić wkoło wspinając się coraz wyżej, aż do punktów widokowych. Cos pięknego! A wieczorem karty i świetliki oraz pełnia księżyca, a to wszystko w niesamowitej wiosce, gdzie jest setki zejść i wejsc po schodkach, między domami, restauracyjkami i cała cepeliadą. Wioska leży na stoku góry stad chodzenie w tych labiryntach w górę i w dół bywa męczące. No i zgubić się tam nietrudno. Gdyby nie kilka tablic informacyjnych, nie znalazłabym naszego hostelu.

14 lipca

Kolejny dzień wycieczek rowerowych, tym razem wzięliśmy porządne górale, bo wczorajsze przygody jednak dały się we znaki, a i trasa była trudniejsza. Także przez to, ze nie jestem wyczynowcem i na rower wsiadam rzadko. Oj, pupa po wczoraj bolała niewąsko.
 O ile do tej pory nie spotkałam Chinach Polaków, tak dzisiaj spotkaliśmy nauczycielkę z Elbląga i grupę młodych z Norymbergii. Spotkaliśmy ich jeszcze 3 razy, a wieczorem okazało się, że mieszkają w naszym hotelu. Jakie te Chiny małe.
Trasa równie piękna co wczoraj, zdzierstwa na wioskach ciąg dalszy. A i kąpiel w chińskiej rzece udało mi się zaliczyć. Zwariowani Europejczycy, których spotkaliśmy po drodze skakali z kilkunastometrowego mostu smoka, do głębokiej ponoć w tym miejscu wody. I wszędzie naciągacze: bamboo boats i bamboo boats. Zamęczali nas strasznie. Uciekliśmy czym prędzej i znalazł się kawałek trawki oraz przystępny brzeg. Woda bardzo przyjemna do kąpieli, ale stworów i owadów cała masa. Pograliśmy w karty nad wodą, pojedliśmy i przyszedł pan z bawołem. Okazało się, ze miejsce naszej kąpieli, to wodopój! Milutko.
Pyszne dania zjedliśmy w miejscowej restauracyjce, gdzie tego dnia byliśmy chyba jedynymi gośćmi. Pani pokazała nam co ma w kuchni i z warzyw plus ryż zrobiła cuda. Fakt, że policzyła drogo za naszą białą skórę, ale oni tu już tacy są. Trudno, trzeba czasem wesprzeć lokalny biznes. Ale o piwo zawsze trzeba się targować i z 10 zazwyczaj udaje się zejść do 6 juanów.
Umęczeni upałem i z bolącym zadkiem wieczorem wybraliśmy się na coś szczególnego - testowanie i zakup herbaty. Czego tam nie było. Ja jestem raczej kawoszem, ale muszę przyznać, że kultura picia wywaru herbacianego jest niezwykła. Nawet nie wyobrażałam sobie ile herbata może mieć odmian i smaków. Opiłam się za wszystkie czasy, zakup i targi były, a jutro pobudka 7.00 i jedziemy do największej atrakcji regionu -Smoczych Tarasów.

13 lipca 2011

Pobyt w Yangszuo miał być odpoczynkiem od miasta, dlatego postanowiliśmy zwiedzić okolice rowerami. Tak zresztą radzą wszystkie przewodniki, a każdy hotel i Hostel ma swoja wypożyczalnię dwóch kółek. Co prawda poranny kac po wczorajszych baletach nie zachęcał do wsiadania na rower, ale plan to plan. Wybrałam sobie różową damkę bez przerzutek (wybór nie był za duży) i ze schematyczna mapką wyprawa ruszyła. Dla przypomnienia, ruch na ulicach w Chinach nie przypomina niczego co znam, wiec jazda rowerem jest wyczynem, który można zaliczyć do sportów ekstremalnych. Ale naprawdę gorąco zrobiło mi się na rondzie (jakby nie patrzeć i tak  było ze 38 stopni Celsjusza). Na szczeście wyjazd z miasta udał się znakomicie i w nagrodę pojawiły się przecudne krajobrazy tych przedziwnych okrągłych gór. Przejeżdżalismy przez wioski i pola ryżowe, po bardzo dobrze utrzymanej betonowej ścieżce, Wydaje mi się, ze specjalnie stworzonej dla turystów. Błądzenie po ichniej szych wioskach było zderzeniem z rzeczywistością miejską. Ludzie są tam naprawdę bardzo biedni. Prawie żaden dom nie jest zamknięty i można zajrzeć do środka. Nędzę, bałagan i brud widać na każdym kroku.
Nie obyło się tez bez przygody. Ewoszowi poszła detka w rowerze i pół drogi szukaliśmy miejsca, gdzie można problem naprawić.  Związku z tym była okazja do przeprawienia się przez rzekę miejscowym promem i wylądowalismy w historycznej XIV-wiecznej wiosce Fu Li. Słynie ona miedzy innymi z produkcji wachlarzy i innych jarmarcznych gadżetów. Ceny są szałowe, a sprzedawcy nie chcą się za bardzo targować. Wydaje mi się, ze są rozbestwieni, bo jest to bardzo popularna trasa wycieczek wszelakich. Cwaniacy wyspecjalizowali się w produkcji tzw. Staroci, które zachwycają wykonaniem i naprawdę można się nabrac. Jedyne co, to obecność tych samych starych dzbanków, fajek i puzderek na prawie każdym straganie ostrzegła nas, żenie można im ufać za grosz. Zresztą w Chinach zabronione jest wywożenie rzeczy wyprodukowanych przed zdaje się 1975 rokiem bez pozwolenia. Każdy antyk musi mieć specjalny certyfikat i oczywiście w prawdziwych skelpach można taki otrzymać. O ceny nawet nie pytam.
Fachowiec od rowerów został znaleziony i czas było pomyśleć o czymś do jedzenia. Jako że kulinaria to jeden z celów tej podróży, a region słynie ze specyficznego przysmaku – znaleźliśmy niezwykle malownicze targowisko, gdzie zaserwowano nam mięso z psa. Tak, to był prawdziwy pies i zjadłam danie ze smakiem. Przygotowane zostało na moich oczach; koleś wyciągnął z zamrażarki kawał korpusu, z którego odrąbał żądaną ilość mięsa z kośćmi oczywiście i porąbał na kawałki. Z tego zrobił zupę i podał z innymi potrawami, które zamówiliśmy. Co tu dużo mówić. Czerwone mięso, w smaku podobne trochę do wołowiny. Dziwne uczucie, ale warto było. Kolejna granica przekroczona! Tylko Chińczycy dziwili się, ze biali jedzą mięso z psa.

12 lipca

Na dziś zaplanowaliśmy dalszą eksplorację terenu i podróż statkiem wycieczkowym rzeką Li do miejscowości Yangszuo. Mówią, że jest to jeden z najpiękniejszych widoków w całych Chinach. Nie pozostaje mi nic innego jak tylko potwierdzić, że przełomy rzeki i wspaniałe krasowe góry tworzą nadzwyczajne malownicze widoki. Góry mają najdziwniejsze kształty, półokrągłe, spiczaste; tworzą fale i sinusoidy. Wyruszyliśmy z portu flotyllą. Jak wspominałam w Chinach wszystkiego jest więcej i większe, stąd nie było to np. dziesięć statków, ale chyba z sześćdziesiąt, ustawionych po sześć w dziesięciu rzędach. Wypływaliśmy zgodnie z rozkładem ustawiając się w konwój, jeden statek za drugim. Każdy mieści ok. 70 osób. Udało nam się wykupić tańszą wycieczkę, podobno tylko dla Chińczyków, bo oczywiście biali mają ekstra cenę. I wszystko byłoby pięknie, gdyby nie nieustający hałas generowany przez pilotów, który jak katarynki opowiadali coś do mikrofonu. Głośniki wewnątrz ustawione były maksymalnie, więc nie słyszeliśmy własnych myśli. Wydawało się, że ratunkiem będzie wejście na górny pokład, skąd wszyscy robili zdjęcia, ale nie. Na górze czekał wielki megafon. Nie było gdzie uciec. Założyliśmy słuchawki na uszy i po części było to dla nas ratunkiem. Jednak jeszcze lepsza niespodzianka czekała na nas w trakcie. Spływ trwał ok. 4 godzin, więc przewidziano posiłek. Dostaliśmy ryż z kawałkami cukinii oraz skóre i kości kurczaka. Nie znalazłam tam mięsa. Wszystko podane elegancko w metalowych więziennych miskach, ledwo ciepłe. Psie jedzenie. Oczywiście były przystawki i inne dania oferowane przez załogę statku, ale te ślicznie podawane krewetki i owoce miały takie ceny, że w końcu wyciągnęliśmy własne przekąski i na górnym pokładzie urządziliśmy sobie własny piknik. Oczywiście standardowo jako białoskórzy byliśmy obiektem zainteresowania. Jestem ciekawa na ilu zdjęciach w chińskim facebooku widnieje moja podobizna.
W końcu dopłynęliśmy i umordowani przedarliśmy się przez jarmarczne stragany i tłumy. Oj długa to droga z plecakami przez tłum i w upale. To jest region o bardzo wysokiej wilgotności, dlatego przejście nawet paru metrów powoduje, ze biją z ciebie siódme poty i ciężko oddychać.
Hotel okazał się nadzwyczaj przyjemnym miejscem i zaskakująco taim, a samo Yangszuo takim naszym Karpaczem lub Szklarską Porębą. Bardzo turystyczne miasteczko, z turystycznymi cenami i uwielbianą przez Chińczyków tandetą. Wszedzie kolorowe światełka, całe stragany na rowerach i masa naciągaczy. Widziałam nawet jak taki rower z tysiącem ciuchów, kapeluszy i świecidełek przewrócił się na jezdnię. Katastrofa. I zazwyczaj taki rowerek z całym straganem pcha przed sobą kobita, gdzie widać, że ten ciężar jest ponad jej siły.
Mimo drożyzny i nachalnych sprzedawców miasteczko pięknie prezentuje się wieczorem, kiedy góry rozsiane tu i ówdzie są podświetlone reflektorami i sprawiają, że krajobraz wygląda jak z bajki.
Atrakcją wieczoru miała być kolacja z lokalnym przysmakiem  roli głównej, czyli kaczka w piwie. Przemiła pani podała pięknie wyglądający półmisek, a w środku skóra i kości podane w całkiem niezłym sosie. Za kaczkę zapłaciliśmy jak za zboże, a ja się zastanawiam, w jakim daniu umieścili resztę zwierzęcia i to piwo, w którym miało pływać. Rozczarowanie zupełne.

Fotki zdjęcia zdjęcia fotki :)



















11 lipca

Parno nadal, śniadanko w miejscowej knajpie, czyli znowu makaron z jakimiś dodatkami. Coraz więcej potraw ma ostre przyprawy lub papryczki – trzeba uważać. Mam ochotę raczej na ryż dzisiaj, wiec po południu w islamskiej knajpce zjadłam pyszną baraninę z ryżem właśnie i cebulą. Brzmi mało wykwintnie, ale pozory mylą.
Po śniadaniu biegiem po bilety do Szanghaju, bo stąd o tej porze roku, jest to towar deficytowy. Udało się, więc zgodnie z planem 16 lipca kierujemy się w stronę legendarnej perły wschodu. Twarde siedzonka na 20h podróży są nasze! O spaniu nie będzie mowy, ale gry i zabawy towarzyskie wspomagane procentowo sprawią, że czas upłynie nam szybko J
Załatwiliśmy sobie też wycieczkę na jutro, tj. spływ rzeką Li , czyli jedna z najsłynniejszych atrakcji regionu i podobno najpiękniejsze widoki w całych Chinach.
No i nareszcie ruszyliśmy do celu dzisiejszego zwiedzania, do Jaskini Trzcinowego Fletu. Tak, kolejna kwiecista nazwa chińska. Dotarliśmy tam zmechanizowaną rikszą, czyli w budzie na motorze. Trzęsło jak diabli, hałas jeszcze większy i modlitwa o życie, kiedy z potwornym trąbieniem mijała nas ciężarówka o włos. Znowu chcieli nas naciągnąć na kasę, ale zwycięstwo i tym razem po naszej stronie. Jak dobrze, że Emil mówi po chińsku. Dla mnie jest to zupełna abstrakcja!
 Jaskinia ogromna i wspaniała, ale znowu kicz i tandeciarstwo wyłażą bokiem. Jaskinia ma podświetlone atrakcje wszystkimi możliwymi kolorami. Widocznie twórcy tegoż uznali, ze im więcej tym lepiej; im bardziej kolorowo, tym bardziej wszyscy turyści będą zachwyceni i pozostawia kolejne setki juanów!
 Podziwialiśmy najdziwniejsze formy stalaktytów i stalagmitów, no i stalagnatów potężnych jak doryckie kolumny. Wycieczek nadal mnóstwo, ale do turystów o tej porze roku po prostu trzeba się przyzwyczaić i brać na nich poprawkę.
Mam tu problem z kupieniem porządnego filmu do aparatu, bo oczywiście wszystkie mi już poszły. Majatek wydam znowu, ale trudno.
Pełno skuterów, małych sklepików i naciągaczy. No i  coś co wyleciało mi z głowy wcześniej: wszyscy mają parasole! Jest kolorowo od tych parasoli, ale strasznie ciasno i trzeba chronić oczy.
Wieczór, nareszcie mam dostęp do komputera. Przed chwilą zaczepił mnie tutejszy cieć, który zna 3 słowa po angielsku. Zapytał skąd jestem. Oczywiście, moje Poland nie zrobiło na nim wrażenia. Pokiwał głową jak to Chińczyk, tak, tak, ale wiedziałam, że nic nie rozumie. Nie doceniłam jednak gościa, bo za chwilę pojawił się z wielkim uśmiechem i jeszcze większą mapą w rękach i kazał sobie pokazać skąd przybywam. Nie mógł uwierzyć, kiedy pokazałam tę plamkę na mapie, która jest naszą ojczyzną. Śmiał się długo i dziwił odległości. I jakośmy się dogadali J Chyba mu się spodobałam, bo teraz chodzi od czasu do czasu i szczerzy do mnie zęby mówiąc: biutiful, biutifl! ;)

9, 10 lipca - Świątynia Nieba

Skacowani potwornie i niewyspani kompletnie powłóczyliśmy się o 10.00 na zwiedzanie Świątyni Nieba. Był plan, żeby wstać o 8.00 na wycieczkę rowerową po hutongach. Nasz hostel oferuje dużo różnych możliwości i ta wycieczka na dwóch kołach po zatłoczonym Pekinie wydała nam się bardzo ciekawa. Ale oczywiście z hutongów nic nie wyszło. Upał jak diabli, każdy zaopatrzył się na wstępie w colę i wodę. Już po jednym dniu tutaj zrezygnowaliśmy z kupowania półtoralitrowych butelek z wodą, a rzecz małych półlitrowych. Są wygodne i poręczne, i jest bardzo duży wybór zimnych herbat i napojów. Testujemy rożne już nie pytając nawet Emila o ich chińską nazwę. W miejscach szczególnie turystycznych przepłacamy, ale ciepła woda kupiona zawczasu w markecie w tym upale nie przekonuje nas do oszczędzania.
Świątynia nieba jest miejscem, gdzie cesarz przychodził modlić się o dobre zbiory i pomyślność dla kraju. Piękny, okrągły budynek, z koncentrycznie położonymi częściami dachu, otoczony malowniczymi mostkami, skałami, przejściami pod drewnianymi malowanymi bramami. Włóczenie się w tym gorącu i na kacu nie pozwalało nam jednak w pełni docenić tego miejsca. Znowu dużo turystów i zdjęcia. Ale nużące zwiedzanie podobnej już w gruncie rzeczy zabudowy chińskich zabytków na szczęście nie zniechęciło nas do powłóczenia się w głąb parku, za co zostaliśmy nagrodzeni niezwykłym widowiskiem. Idąc pośrodku drewnianej ocienionej platformy mogliśmy oglądać malunki na słupach i sklepieniu, przedstawiające scenki rodzajowe. Żadna się nie powtórzyła, chociaż sama platforma z kolumnami i ławeczkami wzdłuż miała kilkadziesiąt metrów. Ale nie to było najciekawsze. Idąc obserwowaliśmy mieszkańców miasta, dla których wstęp do parku jest bezpłatny , i którzy chętnie przychodzą pograć w karty, posiedzieć i poplotkować we własnym gronie. W ogóle Chińczycy bardzo lubią karty i inne gry towarzyskie. Ale najciekawszym przeżyciem dla mnie było wysłuchanie występu męskiego chóru. Z początku dobiegł nas śpiew, a potem zobaczyliśmy grupkę ok. dziesięciu mężczyzn, którzy śpiewali pod okiem dyrygenta stare ludowe pieśni . jeden z nich grał na gitaropodobnym instrumencie, a reszta na kilka głosów dawała z siebie wszystko. Niezwykłe.
 Na pociąg do Guilin postanowiliśmy pojechać taksówkami. Ja jechałam z Ewą i niestety nie obyło się bez przygody. Zaczęło się od tego, ze nasza taksówka nie przyjechała i musiałyśmy dylać z naszego hotelu z plecakami do głównej ulicy. Pracownicy hotelu albo nie chcieli, albo nie umieli nam pomóc. Chińczycy są bardzo uprzejmi, ale niestety też bardzo nierozgarnięci: na pytanie, dlaczego zamówiony samochód nie przyjechał rozkładają ręce. W końcu udało nam się złapać taxi, a w środku siedział chiński prawdziwek. Kolo miał białe poliestrowe damskie rękawiczki za łokcie, z dziurami na brudnych paluchach. Rozumiem, ze chronił się od słońca. Ale już zupełnie nie rozumiem, dlaczego co chwilę obrzydliwie charchał i spluwał przez okno. Niestety, chińscy mężczyźni mają dwa obleśne zwyczaje: charchają i plują wszędzie, bez względu na obecność innych ludzi (nieważne czy kobieta czy mężczyzna) oraz po jedzeniu podwijają koszulkę i wystawiają brzuch. Chodzą tak po ulicach z tymi bębnami na wierzchu i plują. Nie dziwota, ze ciężko im żony znaleźć.
Dworzec zachodni w Pekinie jest olbrzymi i nieźle się zmachałyśmy z plecakami, aby znaleźć właściwą poczekalnię i pociąg. Na szczęście w miarę szybko znalazłyśmy naszych i rozpoczęła się 28 godzinna podróż do Guilin. Mieliśmy miejsca, tzw. hard sleepper w otwartym wagonie, gdzie nie ma zamykanych przedziałów i jest po 6 łóżek przedzielonych ściankami. Są też siedzonka wzdłuż korytarza. Pociąg i warunki w nim jak przy jeździe na Krym. Generalnie mało miejsca, syfek i smrodek brudnych i spoconych stóp Chińczyków. Niestety, jeśli chodzi o higienę, to raczej z tym u nich jest słabo. Wystarczy wsiąść do miejskiego autobusu…
Ale nie narzekając zbytnio piliśmy browarki (pisałam, że sikacze?), graliśmy w scrabble i w karty. Na drugi dzień dalej w pociągu świętowaliśmy urodziny Henia, piliśmy chińską wódeczkę i wypatrywaliśmy wieczora i celu naszej podróży. Guilin to miasto położone w środkowo-zachodniej części Chin. Klimat jest tu bardziej wilgotny niż w Pekinie, toteż kiedy wysiedliśmy wreszcie ok. północy z pociągu uderzyła nas parna gorąca i lepka wilgoć. Dopiero w tym momencie zdałam sobie sprawę, ze w pociągu była prawdziwa klimatyzacja.
. Tuż przed stacją zaglądaliśmy przez okna i naszym oczom ukazały się te niesamowite wapienne góry. W środku miasta nagle wyrasta szpic, albo góra w kształcie buki. Tak tej z Muminków. Najwyższy szczyt ma nieco ponad 200m, więc nie są to Himalaje, ale forma i usytuowanie tych pagórkow powala na kolana. Nasza nowa chińska znajoma z pociągu wytłumaczyła nam, gdzie mniej więcej mamy szukać hotelu i ruszyliśmy. Upał to mało powiedziane… Parno i diabelnie gorąco. Momentalnie byliśmy mokrzy. Poszukiwanie hotelu się udało, rozpracowaliśmy  piwko na patio  do 2.00 i 9.00 rano na miasto.

środa, 13 lipca 2011

8 lipca - blog pokladowy dzien piaty

Dzisiaj urodziny Emila i wieczorem będziemy świętować. Emil koniecznie chce nas zabrać na chińskie karaoke, ponieważ jest to jedna z rozrywek, za którą azjaci szaleją. Wynajmuje się na kilka godzin box z telewizorkiem i mikrofonem, siada się z przyjaciółmi i śpiewa. Kelnerzy donoszą napoje i przekąski, czasem do zabawy dołączają się tzw. Hostessy. W zależności od tego jaki to jest klub, albo tylko pomagają śpiewać, albo robią coś jeszcze. Ciekawe co

Ale wcześniej oczywiście dalszy ciąg zwiedzania; na tapecie Pałac Letni Cesarzy. Położony we wspaniałym parku, gdzie można chodzić godzinami i podziwiać zieleń oraz zabudowę pałacu. Masowej turystyki ciąg dalszy, ale bierzemy na to poprawkę i grzecznie w parku mijamy hordy ludzi. Przed wejściem dokonałam zakupu stylowo zrobionej mapy kompleksu. Zrobiona jest z brązowego grubego papieru z fajnymi rysuneczkami obiektów i podpisami po chińsku i angielsku. A propos angielskich nazw w Chinach… Mówi się o tzw. chinglisz. Mamy ubaw niemal na każdym kroku i Ewa zaczęła kolekcjonować zdjęcia najfajniejszych. Potem więcej o tym napiszę.

W parku jest piękne jezioro nad którym położony jest pałac. Popłynęliśmy tam smoczym statkiem podziwiając widoki. Co jak co, ale parki w Chinach są ogromne a atrakcje na ich terenie pięknie wyeksponowane. Gdyby nie hałas i masa wycieczek, to spacer dałby nam o wiele więcej przyjemności. Na nabrzeżu naszym oczom ukazała się marmurowa łódź, którą kazała wybudować cesarzowa Cixi, sprzeniewierzając publiczne pieniądze. Nie obyło się bez zakupu pamiątek podrodze. Uwieńczeniem spaceru była wspinaczka wokół pałacu, który jest wzniesiony na wzgórzu,  skąd roztacza się piękny widok na Pekin, gdzie można dostrzec nowoczesne wieżowce, blokowiska i porozrzucane tu i ówdzie zabytki.

Po „ciszy i spokoju” w cesarskim parku wybraliśmy się zobaczyć znaną nowoczesną pekińską ulicę handlową Wangfujing mieszczącą się niedaleko pl. Tiananmen. To jest taki nasz powiedzmy Nowy Świat tylko w skali makro. Nie wiem jakie oni tam żarówki robią, ale z każdej strony atakują setki neonów, telebimów, reklam. Pasaż jest szeroki i długi, są tam same markowe zachodnie i tutejsze sklepy i renomowane butiki. Chińczycy tam właśnie się lansują i można spotkać sporo białych. Nawet nie sprawdzałam cen. W jednej z bocznych uliczek zobaczyliśmy dziki tłum przepychający się w obie strony bez ładu i składu pod zawieszonymi nad głowami pomiędzy stoiskami charakterystycznymi czerwonymi lampionami. Wszędzie, gdzie są turyści w Chinach, są i lampiony. A po obu stronach sprzedawcy zachwalali swoje kolorowe kramy i stoiska z przysmakami wrzeszcząc niemiłosiernie. Skorpiony na patyku jeszcze się ruszały, panierowana szarańcza, skolopendry, karaluchy i larwy: wszystko pięknie nadziane na patyczki i ułożone obok siebie gotowe do smażenia. Obiecaliśmy sobie, że spróbujemy skorpiona, ale już obok hostelu, gdzie nikt nie będzie pchał się nam na głowę

Łażenie po pasażu szybko nas wymęczyło do reszty i zaczęliśmy się rozglądać za jedzeniem. Na dzisiaj Emil obiecał nam drugi tutejszy specjał, czyli mongolski kociołek. Brzmi pysznie, a smakuje jeszcze lepiej. Znaleźć restaurację, gdzie podają to danie nie jest trudno. Można ją poznać po tym, że stoły mają w środku dziurę, w której umieszcza się rzeczony kociołek, więc pytając i zaglądając do wnętrz, trafiliśmy na odpowiedni lokal. Z racji tego, że jest nas piątka osób i to białych w dodatku, dostaliśmy VIP ROOM, hehe. Rozsiedliśmy się przy dużym okrągłym stole i zaczęło się zamawianie. Była to typowa chińska restauracja, wiec w menu mogliśmy tylko pooglądać obrazki niektórych potraw, więc Emil rozpoczął objaśnianie, tłumaczenie, pytanie i ustalanie potraw jakie wejdą na stół. A kociołek mongolski wygląda następująco: do dziury w środku wstawia się garnek, w którym jest specjalny wywar i w zależności od tego co się zamówi, wrzuca się po kolei rożne rzeczy do środka. Kociołek jest podgrzewany od spodu, więc tak naprawdę komponuje się własną zupę z dodatkami. Nasz był przedzielony w środku na dwie części – jedna pikantna, druga nie. Zamówiliśmy dwa rodzaje mięsa, które podawane jest na surowo w cieniutkich plasterkach, kulki ryby w cieście, grzyby, bambus, makaron, sałatę, tofu, ziemniaki, i już nie pamiętam co. Talerze wjeżdżały po kolei, wywary przyjemnie bulgotały i wrzucaliśmy smakołyki do środka. Po 3-4 minutach można było sobie polować na to, na co się ma ochotę. Pałeczkami oczywiście. Zabawa przednia, zwłaszcza, że Chińczycy wszystko co nie nadaje się do jedzenia rzucają po prostu na stół. Talerzyki są malutkie, a odpadków mnóstwo: kostki, chrząstki, niejadalne części warzyw, to co upadnie, jeśli nie doniesiesz do talerzyka… Luz i swoboda. W ogóle wszelkie fizjologiczne zachowania ciała i odgłosy są tu traktowane normalnie i nikt się nie przejmuje bekaniem, pluciem, pierdzeniem. Ciężko się przyzwyczaić.

Po uczcie do hostelu, przebrać się i poszukiwanie karaoke. Emil był gotowy na koniec Pekinu jechać w poszukiwaniu odpowiedniego przybytku, ale w efekcie kupiliśmy alkohol, orzeszki, owoce i świętowaliśmy na dachu hotelu. Emil zareklamował nam tutejszą trochę ziołową wódkę, w kolorze koniaku. Pierwsze wrażenie niespecjalne, ale można to pić bez zapojki, bo wchodzi jak woda Emil nam nie odpuścił i resztę nocy łaziliśmy po ulicach wygłupiając się i szukając tego nieszczęsnego karaoke. Nasz hostel mieści się w dzielnicy niezbyt nowoczesnej, ale przez to niezwykle malowniczej, z wąskimi uliczkami, hutongami, gdzie można poobserwować życie zwykłych mieszkańców. Pekin nigdy nie śpi. I jak już byliśmy pijani i weseli, a słońce zaczęło wschodzić, pod naszym hotelem natrafiliśmy na naszą parkę porannych kucharzy, którzy właśnie rozkładali swoją małą kuchnię. Obsiedliśmy ich dookoła i zachwyceni rozmawialiśmy trochę po chińsku, trochę po angielsku, a na pewno najwięcej na migi. Oni w tym czasie uwijali się robiąc ciasto i przygotowując swoje bułeczki i racuchy oraz moje ulubione pierożki. To było wspaniałe śniadanie! O 6.00 szczęśliwi ale zmęczeni poszliśmy spać. A pobudka była o 9.00…

poniedziałek, 11 lipca 2011

7 lipca - blog pokladowy dzien czwarty

The Great Wall Of China! 
W nocy lało a dziś przepiękne słońce. Cały smog spłynął z deszczem i nareszcie stolica Chin odsłoniła swe piękne oblicze. Dla tego widoku warto było wstać rano po kolejnej nocy z trzygodzinnym snem. Mali chińscy kucharze byli na posterunku i było to najpyszniejsze śniadanie jakie jadłam od dawna…
Na dziś zaplanowaliśmy wyprawę do miejsca, którego nie można nie zobaczyć będąc w Chinach – Wielki Mur. Oczywiście ten okupiony setkami tysięcy istnień ludzkich monstrualny zabytek nie stanowi jednego ciągu. Jest to ileś tam odcinków grubego muru, który w zamyśle miał oddzielać państwo środka od barbarzyńskich ludów północy. Zbudowany tak, aby występujące co kilkaset metrów strażnice były dla siebie widoczne i mogły ostrzegać się nawzajem o zbliżającym się niebezpieczeństwie. Zbudowany tak, aby sześciu jeźdźców mogło jechać w rzędzie obok siebie.
Mimo, że jedno z nas mówi bardzo dobrze po chińsku, generalnie każdy miejscowy chce na turystach zarobić i pełno jest naciągaczy. Przewodnik podpowiada, że na północ od Pekinu są trzy miejsca, gdzie można zwiedzić wielki mur, jednak jak to zwykle bywa – mają swoje plusy i minusy. Wybraliśmy miejsce, które nie jest najbliżej i przez to nie jest tak bardzo oblegane przez turystów (a tych to tutaj nie brakuje). Oczywiście przeważają Azjaci, dla których biały ciągle jest atrakcją na miarę chęci zrobienia sobie z nim zdjęcia, a nawet uściśnięcia ręki. Chociaż jeżeli chodzi o ten aspekt, to są raczej powściągliwi.
Ale wracając do rzeczy.  Żaden autobus regularnych linii podmiejskich nie kursuje do samej miejscowości, gdzie jest dostęp do pożądanej atrakcji. Co gorsze jednak – żadem Chińczyk na przystanku czy ulicy nie powie do którego autobusu masz wsiąść, bądź w jakim kierunku! Jest pełno „pomocników”, którzy próbują namówić cię na podwózkę za koszmarne pieniądze, a zwykli tubylcy się ich zwyczajnie boją i nabierają wody w usta. Tak więc trochę nerwów nas kosztowało dostanie się na miejsce, ale się opłaciło. Mało ludzi i wspaniałe widoki wynagrodziły nam szarpanie się z naciągaczami i uciążliwe targi. Dość powiedzieć, że z 25 juanów za osobę stargowaliśmy cenę do… 7RMB.  Bez dwóch zdań, z nimi się trzeba targować o wszystko. Jak nie spojrzeć, przy każdej atrakcji turystycznej jest cepeliada, kramy, szwarc, mydło i powidło. Trzeba się targować i koniec.
Wielki Mur wygląda niesamowicie wśród głębokiej zieleni; jest jak wijący się przez góry i doliny gruby wąż albo raczej chiński smok – symbol cesarzy, synów nieba. Mówi się, że jest taki wysoki (kilkanaście metrów?), ponieważ został zbudowany na kościach tych, którzy zginęli przy jego budowie. Brak danych ilu zginęło, ale można sobie wyobrazić, ze cesarz tego nie liczył… Budowę zaczął pierwszy znany panujący władca, jednak lata rozkwitu przypadają na najwspanialszy okres rozwoju Chin, tj. czasy panowania dynastii Ming. 
Połaziliśmy, porobiliśmy zdjęcia. Przez 5 h można się nasycić widokami. Potem żarełko. Ukoronowaniem dnia była kolacja w prawdziwej, ekskluzywnej restauracji. Danie wieczoru, to słynna kaczka po pekińsku. 
Zabrał nas tam chiński przyjaciel Emila, którego imię jest niemożliwe dla nas do wymówienia. Kazał mówić na siebie Em lub Jimmy. Przesympatyczny, uprzedzająco grzeczny, z całkiem niezłym angielskim. Usiedliśmy przy bardzo dużym okrągłym stole i każdy dostał swój zestawik naczyń, o którym już pisałam. Ale dziwna rzecz – wszystko opakowane w folię. Oni tu nawet każdą śliwkę suszoną opakowują w zgrzewaną folijkę i te śliwki oczywiście pakują do większej zgrzewanej foliowej torebki. Plastik króluje w Chinach i generalnie nikt się tym nie przejmuje. 
Zamówiliśmy 5 różnych dań, m.in. kaczka w kawałkach w słodkawym sojowym sosie z orzeszkami, jakieś grzyby, kacze łapy w sosie wasabi, papaja w kawałeczkach, wieprzowina z kwadratowym makaronem. Wszystko podane na kręcącym się blacie tak, aby każdy mógł spróbować każdej potrawy. No a na koniec królowa wieczoru – kaczka po pekińsku. Mistrz kuchni we własnej osobie, w stosownej czapce, maseczce i w rękawiczkach wwozi na wózeczku całą upieczoną kaczkę i na oczach gości odkrawa maleńkie kawałeczki wielkim tasakiem. Kawałeczki specjału układa misternie na talerzyku, aż skroi całą kaczkę i kelnerka podaje na stół. Wyszły dwa talerze mięsa, do tego podano garnek z cieniutkimi naleśnikami oraz paski świeżego ogórka i pokrojoną świeżą cebulę. Nasz gospodarz wieczoru Jimmy zademonstrował nam jak należy to jeść. Otóż bierze się naleśniczek i pałeczkami nakłada po dwa plasterki mięsa, ogórka i cebuli, zawija w malutki pakuneczek i zjada. Zapewniam, że te proste składniki wyśmienicie się ze sobą komponują. Po prostu pycha! Do tego na koniec wjechała zupa – wywar z tej kaczki. Cienkie to było, ale podobno też zacne danie. Jako napitek oczywiście piwo, które jest tu cienkie ale orzeźwiające i herbata z chryzantem. Trochę nam zajęło ustalenie, że właśnie o te kwiaty chodzi. Wyjaśniliśmy naszemu chińskiemu przyjacielowi, ze u nas są to kwiaty zwane cmentarnymi. Uprzejmie się zdziwił.
A i wszyscy Chińczycy palą papierochy wszędzie. Trzeba się przyzwyczaić. Np. standardem jest, że palą pomiędzy jednym kęsem jedzenia a drugim.

6 lipca - blog pokladowy dzien trzeci

Po siedmiogodzinnym locie nareszcie Pekin! Warszawa – Pekin: +6 h do przodu, czyli lądowanie 00:30 czasu pekińskiego. Przewodniki piszą, że w stolicy Chin mieszka 17 mln ludzi. Dzisiaj chiński przyjaciel naszego przewodnika powiedział, że ludzi w Pekinie i przyległych prowincjach jest niespełna 30 mln… 
Podróż z lotniska zajęła  mi niecałą godzinę, potem powitania, przywitalne piwko w hotelu i rozmowy do 4.00. A rano pobudka o 9.00 i Zakazane Miasto…
Z dostępem do Internetu jest słabo, a z czasem na pisanie – jeszcze gorzej. Dlatego w telegraficznym skrócie: Pekin to smog. Słońce ledwo przebija przez warstwę niby mgły, która rozpościera się nad całym miastem jak mleko. Przez to wszystko wydaje się szare i nijakie.
Pekin to także tysiące pojazdów, na które trzeba bardzo uważać. Tam nikt się nie zatrzyma, bo Ty akurat chcesz przejść. Autobusy, samochody, skutery, motorowery, rowery, riksze… Zewsząd atakują kolorowe reklamy, napisy w totalnie niezrozumiałym języku, gwar i harmider, uliczni sprzedawcy próbują sprzedać wszystko co się da: od ubrań, plastikowej tandety, po wszelkiego rodzaju owoce, zimne napoje, jedzenie. 
 Jedzenie to osobna historia, ponieważ takiej różnorodności nie widziałam jeszcze nigdzie. Północ, czyli między innymi Pekin, lubuje się w makaronach i kluskach. Ryż, to podstawa żywienia raczej na południu. Przewodniki ostrzegają, żeby nie jeść na ulicy i takie tam. Bzdura! Najpyszniejsze dania serwują wcześnie rano tymczasowo rozstawiane straganiki ze świeżo przygotowywanymi potrawami.  W skład zestawu małego chińskiego kucharza wchodzą: mały rozkładany stoliczek, krzesełko, stolnica oraz wielka patelnia-wok z gorącym olejem, na którym smaży się lokalne przysmaki. Niestety, żeby spróbować chińskiego śniadania trzeba być rannym ptaszkiem. Pod naszym hotelem odkryłam dzisiaj taką parę, która kucharzy od 5.00 do 9.00 i serwuje smażone na głębokim tłuszczu długie bułki, słodkie niby-racuchy z cukrem pudrem w środku lub bliżej nieokreśloną budyniową masą oraz najbardziej mi smakujące pierożki. Pierożki wyglądają jak ukraińskie cziebureki: jest to wielki pierożek (z pięć razy większy od naszych zwykłych i inne ciasto) a w środku drobno krojone nitki chińskiego makaronu (taki przeźroczysty, prawie bez smaku) oraz zielenina, najpewniej trawa cytrynowa, jakaś sałata, orzeszki ziemne, i to wszystko doskonale przyprawione. Pychotka na ciepło, a i na zimno całkiem niezłe. Biorąc pod uwagę tutejsze temperatury, po kilku godzinach w plecaku są jakby ;świeżo wyjęte z patelni. Oczywiście wszystko sakramencko tłuste, ale kto by się tym przejmował! 
Są też lokalne knajpki, a raczej budy, które wcale nie wyglądają zachęcająco, ale to tylko pozory. Tam właśnie można poznać co to prawdziwa chińska kuchnia i poobserwować lokalesów.
Są też dla turystów specjalnie przygotowane stragany, gdzie są  skorpiony, szarańcza i larwy wszelkiej maści. Mam zamiar tego spróbować jak najszybciej.
I tak jak my obserwujemy tubylców, tak oni obserwują nas. Biały jest tutaj nadal ewenementem. Było dla mnie totalnym zaskoczeniem, że Chińczycy chcą sobie z nami robić zdjęcia i pokazują nas sobie palcami! Są raczej nieśmiali i słabo mówią po angielsku. Młodzi jeszcze jako tako, ale starsi – wcale. Masa ludzi podróżuje po całych Chinach i po jakimś czasie z tłumu Azjatów, po przyjrzeniu się bliżej, można rozróżnić różne typy ludzkie. Są bardzo mili, ale… O tym później.
Nasz hostel to skupisko różnej narodowości białych, chętnych do zawierania nowych znajomości, pogawędek i wspólnego imprezowania. Poznaliśmy jednego Belga, który samotnie podróżuje po Chinach, a potem rusza do Mongolii i do Rosji zaznać przejażdżki koleją transsyberyjską. Przyjechali też Hiszpanie, wiecznie imprezujący Australijczycy, Brytyjczycy, Francuzi... Wszyscy zachwyceni Chinami, chętni do dzielenia się wrażeniami. Nie mamy jednak za dużo czasu na zawieranie poważniejszych znajomości, bo grafik mamy napięty.
Pierwszy mój dzień w Chinach, to zwiedzanie słynnego placu Tiananmen oraz Zakazanego Miasta, czyli cesarskiej rezydencji wraz z przyległościami. 
Niedawno była rocznica strasznej masakry na placu  - 4 czerwca 1989 roku zginęło tam ok. 40 tysięcy ludzi. Oficjalnych danych oczywiście nie ma. Tiananmen (Brama Niebiańskiego Spokoju), to przeogromny plac, gdzie stoją pomniki partii komunistycznej – ogromny czerwony sierp i młot na środku, obeliski, grupy i inne pochwalne badziewia. Jest np. ogromny telebim z propagandowym filmikiem. Po jednej stronie jest Zakazane Miasto,  naprzeciwko mauzoleum, w którym leży zmumifikowane ciało Mao Zedonga. Oprócz Lenina w Moskwie, są jeszcze chyba dwa takie miejsca na świecie z zachowanymi ciałami przywódców komunistycznych: w Wietnamie i Korei Płn. Ale mogę się mylić. 
Chodzenie po placu z ponurym, zasnutym smogiem niebem nad głową oraz świadomością co to za miejsce nie nastroiło mnie pozytywnie. Dodam jeszcze, ze aby dostać się na plac trzeba pokonać zdaje się siedmiopasmową (sic!) jezdnię, którą otoczony jest plac z wszystkich czterech stron. Wszędzie policja, wojskowi i tajniacy w adidasach i dresach. Pilnują porządku i uważnie obserwują. Są chyba od szybkiego reagowania, bo oprócz nich cały teren placu patroluje kilkadziesiąt kamer. Są usytuowane na każdym słupie. A, i przed wejściem na teren placu obowiązkowe skanowanie rentgenem plecaków. Zresztą tak jest w każdym ważniejszym miejscu, na wszystkich dworcach oraz w metrze. I nie muszę chyba dodawać, że metro to nie jedna nitka…
Chcieliśmy wejść do mauzoleum i zobaczyć samego przewodniczącego. Wejściówki do różnych atrakcji w Chinach są zazwyczaj bardzo drogie, ale miejsca pamięci komunistycznej partii SA zawsze udostępniane za darmo. Kolejka do Mao była tak długa, ze kilka razy zawijała ogon na części placu. Szliśmy wzdłuż niej 15 minut. Niestety, służby pilnujące kolejki właśnie ją zamknęły. W sumie i tak zrzedła nam mina, jak zobaczyliśmy ile przyjdzie nam stać w tej kolejce, więc każdy po cichu z ulgą odetchnął. Jeszcze tylko jedna pani próbowała nam opchnąć zegarki Mao , który ręką pokazuje czas na tarczy, ale za drogo chciała. A poza tym mnie nie rajcują komunistyczne pamiątki.
Po tym dosyć przygnębiającym doświadczeniu poszliśmy nareszcie do Zakazanego Miasta. Bodajże aż do 1948 roku był to teren zamknięty dla ciekawskich oczu, dopiero po tym czasie otwarto miejsce dla zwiedzających. Zbudowane w czasach dynastii Ming (XIV – XVII w), a rozbudowane w czasach dynastii Qing (XVII – pocz. XX w!). Główna rezydencja mieści się na północnym krańcu zwrócona frontem na południe, a przylegle budynki stopniowo rozchodzące się po obu stronach coraz bardziej na południe, także frontami. Wszystko według zasad feng shui i z pradawnym przekonaniem, że z północy idzie całe zło, a południe przynosi dobro, ciepło i pomyślność. Same budynki mają te charakterystyczne dachy w wywiniętymi na zewnątrz rogami dachu, na każdym rogu rzeźby smoków, zwierząt i innych figur. Każda coś oznacza i ma chronić oraz przynosić mieszkańcom szczęście. Zresztą wiele starych budowli ma takie ochronne symbole na dachach.  
Pierwsze co uderza, to wspaniała mozaika kolorów, piękne płaskorzeźby i rozmach całego przedsięwzięcia. Ogromne dziedzińce i niby-uliczki między domostwami, potężne kolumny, piękne kamienne posadzki i wspaniale dobrane kolorystycznie płytki i kamienie na ścianach. W środku głównej rezydencji Smoczy Tron i przepiękne wnętrza, ze złoceniami, posagami, płaskorzeźbami. Na dziedzińcach charakterystyczne posągi chińskich smoków – symbolu cesarzy oraz żółwi, feniksów i innych. Te motywy powtarzają się potem w wielu miejscach związanych z cesarskimi zabytkami.
 Po chwili odnosi się wrażenie, że wszystkie budynki są podobne, a teren ogromny i muszę przyznać, ze po dłuższym łażeniu trochę męczący. Oczywiście sklepy z pamiątkami tez pozwiedzaliśmy. Najfajniejsze jest w nich to, że jest klimatyzacja i można się trochę ochłodzić. Upał jest tu wszechogarniający i trzeba się przed nim chronić. Zgodnie z planem nabyłam kapelusz a la Chiny (tak, ten z obrazka) i na razie powstrzymuje się przed robieniem szalonych zakupów. Jeszcze będzie czas na wydawanie.
Z przyjemnością zakończyliśmy zwiedzanie i ruszyliśmy na poszukiwanie jedzenia. Spacer przez zatłoczone uliczki Pekinu, to urzekające uczucie. Wszędzie coś się dzieje, masa pojazdów zdaje się pędzić bez ładu i składu i co chwilę mam wrażenie, ze zaraz będę świadkiem jakiejś stłuczki. Nie widziałam ani jednej. Zapachów milion wokół, a jedzenia szczególnie. Smażone placuszki, ciasteczka, owoce, szaszłyki. Próbowaliśmy po drodze lokalnych pyszności, ale na kolację i tak udaliśmy się dalej do syczuańskiej restauracji. Zamówiliśmy kilka potraw, które zwyczajem chińskim podaje się wszystkie na stół, a każdy dostaje maleńki talerzyk, pałeczki, miseczkę na sos i szklankę gorącej wody. Tak, gorącej, bo tylko przegotowana lub butelkowana woda nadaje się do picia. A poza tym Chińczycy uważają, ze wrzątek jest dobry na wszelkie choroby i dolegliwości.
Nazw potraw nie pomnę, ale np. były kawałki kurczaka zawijane w trawę cytrynową, jakieś grzyby, przepyszny sum w całości podany w smacznym sosie i czarne jajka pokrojone w ósemkę. Czarne, ponieważ zepsute! Podobno ugotowane jaja zakopuje się gdzieś na kilka miesięcy i potem są przysmakiem. Naprawdę były smaczne. ? Do tego jeszcze miseczka ryżu i sosy. Nie pamiętam co jeszcze było, ale najedliśmy się porządnie i każdy spróbował wszystkiego.
Miałam też pierwszą przygodę. Dzikie tłumy w metrze powodują, ze nie zawsze da się wcisnąć. No i zostałam raz, a moi towarzysze odjechali. Na szczęście zapamiętałam gdzie mamy wysiąść (a uwierzcie, że to nie jest proste z tutejszym nazewnictwem). Poczekali na mnie ? Co lepsze, byłam bez pieniędzy, telefonu… Plecak wcześniej ofiarnie wziął H.
Z taksówkarzem się nie dogadasz, chyba, ze masz po chińsku napisaną stację docelową. Taksówki są państwowe, co sprawia, ze generalnie im mało zależy.
Piwo słabe, ale orzeźwiające. Napoje smaczne i ożywcze. 
Ciekawie, trochę dziwnie. Inny świat! Jeszcze się nie przestawiłam na tutejszy czas. Już 2.00 a mi się nie chce spać.
Problemów żołądkowych na razie nie mam. Ale wszyscy mnie zapewniają, że to tylko kwestia czasu ?

5 lipca - blog pokladowy dzien drugi

Dzień dobry Moskwo! A raczej dobry wieczór. Niestety z przykrością stwierdzam, że zwyczaje naszych wschodnich  sąsiadów niewiele się zmieniły i krótko mówiąc, słoma z butów wystaje. A rzecz właśnie dotyczyła butów. Tak się składa, ze pasażerowie tranzytowi muszą przejść następną kontrolę, żeby zostać wpuszczonym do poczekalni terminala. Dwie mało sympatyczne strażniczki obcesowo kazały zdjąć wierzchnią odzież, pasek oraz właśnie buty. I na boso po brudnej podłodze przejść przez bramkę. Co z tego, że Sheremietievo, nowoczesne lotnisko, szkło, stal i olśniewające sklepy duty free? 
Oprócz ponad 10-cio godzinnego czekania dodam jeszcze, że wypiłam najdroższą w życiu herbatę za 9 dolców. Na szczęście jedzonko od przeuroczego stewarda przywróciło uśmiech na mą twarz, a znaleziona w środku karteczka z życzeniem smacznego pozwoliła w bardzo dobrym nastroju doczekać lotu do celu. Zrobiłam nawet zdjęcie, ale przepadło. Mam wrażenie, że mój telefon świruje w Chinach i nie mam dostępu do niektórych rzeczy. Dziwne.

4 lipca - blog pokładowy dzień pierwszy

4 lipca
Zaczęłam od stereotypu i proszę, już muszę odszczekać. Nie chodzi bynajmniej o chińczyka, to tego pewnie jeszcze dojdziemy. 
Otóż pierwszy dzień podróży i już obalenie dwóch sądów. Odświeżające uczucie.. Ale do rzeczy.
Przygoda nr 1 przydarzyła mi się już na lotnisku. Jako, ze hołduję fotografii  analogowej, taki też sprzęt mam ze sobą i tym razem. Siłą rzeczy mam też filmy, w tym dwa o czułości 3200 (Kodak T-Max). Wyczytałam, że promienie Roentgena są bezpieczna dla filmów o czułości do 1000 ISO wiec na bramce lotniska wyjęłam filmy i oznajmiłam, że ich nie przepuszczę razem z innymi rzeczami. Okazało się, ze nie mogę ich sobie tak po prostu przenieść i musi je zbadać… szkolony pies. I tu przechodzę do sedna. Otóż byłam przekonana, że przybędzie owczarek niemiecki we własnej postaci, jak to na filmach pokazują. A tu niespodzianka! Po 15 minutach zjawił się pan ze słodkim małym pieseczkiem z loczkami. Na moje głośno wyrażone zdziwienie, poprosił żebym jeszcze poczekała, to zjawi się odpowiedni pies. Tym samym doczekałam się jeszcze labradora, który oczywiście tak jak jego poprzednik, nie wykrył narkotyków w moich filmach.Zdążyłam jeszcze zerknąć na asortyment w bezcłowych, nota bene wcale nie tanich jak się o nich mówi, i hajda na Moskwę.
Na szczęście dla mnie okazało się, że siermiężnego samolotu Aeroflotu podstawiono mały zgrabny samolocik LOTu (przepraszam za totalną ignorancję w tej dziedzinie). No i tu obalam drugi stereotyp, a mianowicie na pokładzie służyli pasażerom stewardzi! Moje znikome doświadczenia w lotach utwierdziły mnie w przekonaniu, ze to kobiety rządzą w tym zawodzie, a tu proszę! Jeden pan był szczególnie miły do tego stopnia, że pod koniec niespełna półtoragodzinnego lotu wyposażył mnie w jedzenie, ponieważ czeka mnie jeszcze długa droga. Przemiły! ?

poniedziałek, 4 lipca 2011

Tour The China - początek!

A zatem mili moi przygodę roku Pańskiego 2011 czas zacząć! Dziś wieczorem opuszczam zadeszczoną Warszawę i wyruszam do Państwa Środka. Czeka mnie upojna kilkunastogodzinna podróż przez Moskwę do Pekinu, gdzie czekają już towarzysze podróży. Bilety, wiza, szczepienia i tysiąc innych drobiazgów - załatwione! Nawet plecak jest już spakowany, pozostaje go jeszcze zważyć. Zupełnym drobiazgem pozostaje fakt, iż nie posiadam urządzenia do wykonania takowej czynności, ale od czego są przyjaciele :)

Nie wiem jak to będzie z dostępem do sieci w CHRL, ale postaram sie na bieżąco wrzucać choćby krótkie notki. Zatem w drogę i do napisania wkrótce! :)

PS. Z okazji wyjazdu powstał w Paincie taki oto obrazek oraz okolicznościowe znaczki:


 Tak, wiem, zajeżdża stereotypem, ale właśnie zamierzam to zweryfikować :-)

再见!