Dzień rozpoczęłam od tego, że włożyłam sobie w prawe oko soczewkę i przeżyłam prawdziwe piekło. Oko zaczęło piec i samoczynnie w odruchu się zamknęło, i tylko nadludzkim wysiłkiem woli wydłubałam soczewkę spod powieki nie uszkadzając oka. Przekonana, że na palcu albo soczewce były pozostałosci sosu wasabi z dnia poprzedniego, dokładnie umyłam ręce oraz przemyłam soczewkę i spróbowałam z lewym okiem. Tu już szybciej udało mi się zareagować i nie pozostało mi nic innego jak wykonując figury akrobatyczne włożyć głowę pod kran i przemyć oczy. Ze zgrozą zobaczyłam, że na biurku obok pudełka na soczewki stoi woda utleniona!
Fakt, że poprzedniego wieczoru z nowym miłym towarzystwem piliśmy chińskie piwka i jedliśmy tutejsze przekąski. I pewnie już wspominałam, że te piwka mają zazwyczaj ok. 8% ekstraktu i 2,5% alkoholu, więc żeby się upić trzeba sie bardzo starać. Ale ja się postarałam i wypiłam 7... (Objętość 550 ml dla jasności).
Także bezużyteczne „oczy” zostały w hostelu, a ja na wpół niewidoma z przekrwionymi ślepiami ruszyłam odważnie z ekipą na zwiedzanie perły wschodu. Jako że to już były te zapasowe soczewki, które wzięłam, nie miałam większej nadziei, że coś z nich będzie. Mimo tego przemyłam je tym razem już właściwym płynem i zostawiłam na wszelki wypadek.
W Szanghaju nie ma smogu, więc sloneczko w pełnej krasie dawało o sobie znać. Jak zwykle zabrałam mój nieodłączny atrybut na głowę, ale Emil stwierdził, że jesteśmy w mieście i wyglądam jak robotnik z chińskiej wsi. Trudno.
Poszlismy do Muzeum Szanghaju. Już sama obecność klimatyzacji była ogromnym plusem tego miejsca, a wręcz pod koniec zrobiło się wszystkim zimno. Ale zbiory te zrobiły na mnie wrażenie. Bardzo pomysłowo zorganizowano ekspozycję eksponatów, dzieląc ją tematycznie na ceramikę, malarstwo, kaligrafię, itp. Budynek nowocześnie zaprojektowny, wszędzie dyskretne światło dostosowane do tematyki prezentowanej w gablotach. Okazuje się, że sztuka kaligrafii w Chinach stawiana jest wyżej nawet niż malarstwo. A obraz bardzo zyskuje na wartości, jeśli zawiera choćby kilka strof wiersza albo opis na płótnie wykonany przez artystę właśnie sztuką kaligrafii. Było tam też sporo drobiazgów z nefrytu, brązu i kości słoniowej.
Kolejne kroki skierowaliśmy już w stronę Bundu – spacerowej promenady, z której doskonale widać wizytówkę miasta – ekskluzywną biznesową dzielnicę Pudong z lasem wieżowców, usytuowaną nad rzeką Huangpu. Jednak zanim z People`s Square dotarliśmy nad rzekę, rozpoczęło się rytualne już poszukiwanie lokalu w celu konsumpcji. Ja tradycyjnie rozglądałam się za sklepem z filmami do aparatu. Mapa wskazywała, że do Bundu nie było bardzo daleko, ale miasto jest ogromne i czekał nas porządny spacer. Ze zdziwieniem zaobserwowałam, że trafiliśmy do.. fryzjerskiej dzielnicy! Wszystkie, ale to wszystkie mijane sklepy i butiki zawierały albo kosmetyki, albo urządzenia do układania, cięcia, farbowania włosów. Swoją drogą była to uliczka raczej z kategorii tych biednych, co w tej części miasta tym bardziej zadziwiało, ponieważ dookoła widzieliśmy nowoczesne budynki i skwery.
Dla odmiany trafiła się japońska knajpa i była okazja do spożycia sushi. Nie będę się na ten temat rozwodzić; jedzenie dobre, tylko jak zwykle problem z toaletą. Kelnerka zaprowadziła mnie w takie zakamarki budynku, że miałam już chwile zwątpienia czy aby nie prowadzi mnie gdzieś w złych zamiarach. Na szczęście u celu była ubikacja w ichniejszym standardzie (czytaj: śmierdzi i nie ma papieru) i udało mi się wrócić, zachowując obie nerki :]
Popołudnie na głównej promenadzie Szanghaju jak mozna się domyślić jest porą, kiedy jest dosyć tłoczno. Wycieczki dorosłych i dzieci w obowiązkowych jednokolorowych czapeczkach lub koszulkach przetaczały się po deptaku. Znowu wśród niektórych wzbudzaliśmy sensację swoją jasną skórą. Zdjęcia, zdjęcia, zdjęcia. A widok na Pudong i jego wieżowce – wspanały. Charakterystyczne budynki to na pewno wieża telewizyjna, swego czasu jeden z najwyższych budynków w mieście. Ma kształt rakiety, z trzema kulami: jedna, największa u nasady, w połowie wysokości mniejsza i na samej górze – najmniejsza, a wyżej jeszcze szpic. Konstrukcja metalowa, kule szklane, wieczorem podświetlone na fioletowo. Innym charakterystycznym budynkiem, obecnie najwyższym w Szanghaju jest wieżowiec w kształcie otwieracza do piwa. Projektant mial fantazję i poczucie humoru. Razem z resztą wieżowców budynki tworzą uroczą grupę, którą fotografują i bedą fotografować setki tysiecy ludzi. Ale nie mozna oprzeć się i zrobić jeszcze jednego, swojego zdjęcia.
Ktoś powiedział, że warto tam być o zmroku, bo wtedy budynki są pięknie podświetlone. Wobec tego ekipa ruszyła na poszukiwanie miejsca spożycia piwka. Po drodze, Ewa i Henio przekonali się, że droższe nie znaczy lepsze. Połasili się na wodę o smaku cytryny. Smakowała jak ludwik i wylądowała w koszu. Sztuk dwie. To nauczka, żeby wynalazki kupiować pojedynczo; jak się sprawdzi, to można więcej.
Nogi juz mnie bolały poważnie i marzyłam o chwili spoczynku. Słusznie domniemując, że ceny w okolicy Bundu będą zabójcze dla naszych kieszeni, powstał plan, aby odejść nieco w bok i poszukać miejsca cichszego i przystępniejszego cenowo. To odejście w bok trwało dla mnie całą wieczność, a jedyne miejsce jakie minęliśmy, to prawdziwy klub jazzowy, gdzie cena piwa osiągnęła zawrotną wysokość 80 juanów (niecałe 40 zł). Podziękowalismy grzecznie. Niedaleko był też hostel z nieco tańszym piwem,ale też uzyskał ocenę negatywną. W końcu wróciliśmy na Bund, bo i tak zrobiło się ciemno, a piwo kupiliśmy w sklepie.
Rzeczywiście warto było. Widok na podświetlone wieżowce jest wspaniały. Rzeką przepływały także podświetlone statki i łodzie. Bajka. Jeszcze wiecej ludzi przyszło. Kolejne fotki i kontemplowanie widoku. Wracaliśmy zmęczeni, ale zadowoleni.
Wieczorem znowu piwko na patio. Jannik - Duńczyk okazał się być tam stałym bywalcem i była okazja do poćwiczenia angielskiego. Plan na jutro: wjechać na punkt widokowy na wieżę telewizyjną a wieczorem impreza! Bedziemy szukać KTV i szlajać sie po klubach :)