poniedziałek, 8 sierpnia 2011

18 lipca - Szanghaj c.d.



Dzień rozpoczęłam od tego, że włożyłam sobie w prawe oko soczewkę i przeżyłam prawdziwe piekło. Oko zaczęło piec i samoczynnie w odruchu się zamknęło, i tylko nadludzkim wysiłkiem woli wydłubałam soczewkę spod powieki nie uszkadzając oka. Przekonana, że na palcu albo soczewce były pozostałosci sosu wasabi z dnia poprzedniego, dokładnie umyłam ręce oraz przemyłam soczewkę i spróbowałam z lewym okiem. Tu już szybciej udało mi się zareagować i nie pozostało mi nic innego jak wykonując figury akrobatyczne włożyć głowę pod kran i przemyć oczy. Ze zgrozą zobaczyłam, że na biurku obok pudełka na soczewki stoi woda utleniona!
Fakt, że poprzedniego wieczoru z nowym miłym towarzystwem piliśmy chińskie piwka i jedliśmy tutejsze przekąski. I pewnie już wspominałam, że te piwka mają zazwyczaj ok. 8% ekstraktu i 2,5% alkoholu, więc żeby się upić trzeba sie bardzo starać. Ale ja się postarałam i wypiłam 7... (Objętość 550 ml dla jasności).
Także bezużyteczne „oczy” zostały w hostelu, a ja na wpół niewidoma z przekrwionymi ślepiami ruszyłam odważnie z ekipą na zwiedzanie perły wschodu. Jako że to już były te zapasowe soczewki, które wzięłam, nie miałam większej nadziei, że coś z nich będzie. Mimo tego przemyłam je tym razem już właściwym płynem i zostawiłam na wszelki wypadek.
W Szanghaju nie ma smogu, więc sloneczko w pełnej krasie dawało o sobie znać. Jak zwykle zabrałam mój nieodłączny atrybut na głowę, ale Emil stwierdził, że jesteśmy w mieście i wyglądam jak robotnik z chińskiej wsi. Trudno.
Poszlismy do Muzeum Szanghaju. Już sama obecność klimatyzacji była ogromnym plusem tego miejsca, a wręcz pod koniec zrobiło się wszystkim zimno. Ale zbiory te zrobiły na mnie wrażenie. Bardzo pomysłowo zorganizowano ekspozycję eksponatów, dzieląc ją tematycznie na ceramikę, malarstwo, kaligrafię, itp. Budynek nowocześnie zaprojektowny, wszędzie dyskretne światło dostosowane do tematyki prezentowanej w gablotach. Okazuje się, że sztuka kaligrafii w Chinach stawiana jest wyżej nawet niż malarstwo. A obraz bardzo zyskuje na wartości, jeśli zawiera choćby kilka strof wiersza albo opis na płótnie wykonany przez artystę właśnie sztuką kaligrafii. Było tam też sporo drobiazgów z nefrytu, brązu i kości słoniowej.
Kolejne kroki skierowaliśmy już w stronę Bundu – spacerowej promenady, z której doskonale widać wizytówkę miasta – ekskluzywną biznesową dzielnicę Pudong z lasem wieżowców, usytuowaną nad rzeką Huangpu. Jednak zanim z People`s Square dotarliśmy nad rzekę, rozpoczęło się rytualne już poszukiwanie lokalu w celu konsumpcji. Ja tradycyjnie rozglądałam się za sklepem z filmami do aparatu. Mapa wskazywała, że do Bundu nie było bardzo daleko, ale miasto jest ogromne i czekał nas porządny spacer. Ze zdziwieniem zaobserwowałam, że trafiliśmy do.. fryzjerskiej dzielnicy! Wszystkie, ale to wszystkie mijane sklepy i butiki zawierały albo kosmetyki, albo urządzenia do układania, cięcia, farbowania włosów. Swoją drogą była to uliczka raczej z kategorii tych biednych, co w tej części miasta tym bardziej zadziwiało, ponieważ dookoła widzieliśmy nowoczesne budynki i skwery.
Dla odmiany trafiła się japońska knajpa i była okazja do spożycia sushi. Nie będę się na ten temat rozwodzić; jedzenie dobre, tylko jak zwykle problem z toaletą. Kelnerka zaprowadziła mnie w takie zakamarki budynku, że miałam już chwile zwątpienia czy aby nie prowadzi mnie gdzieś w złych zamiarach. Na szczęście u celu była ubikacja w ichniejszym standardzie (czytaj: śmierdzi i nie ma papieru) i udało mi się wrócić, zachowując obie nerki :]
Popołudnie na głównej promenadzie Szanghaju jak mozna się domyślić jest porą, kiedy jest dosyć tłoczno. Wycieczki dorosłych i dzieci w obowiązkowych jednokolorowych czapeczkach lub koszulkach przetaczały się po deptaku. Znowu wśród niektórych wzbudzaliśmy sensację swoją jasną skórą. Zdjęcia, zdjęcia, zdjęcia. A widok na Pudong i jego wieżowce – wspanały. Charakterystyczne budynki to na pewno wieża telewizyjna, swego czasu jeden z najwyższych budynków w mieście. Ma kształt rakiety, z trzema kulami: jedna, największa u nasady, w połowie wysokości mniejsza i na samej górze – najmniejsza, a wyżej jeszcze szpic. Konstrukcja metalowa, kule szklane, wieczorem podświetlone na fioletowo. Innym charakterystycznym budynkiem, obecnie najwyższym w Szanghaju jest wieżowiec w kształcie otwieracza do piwa. Projektant mial fantazję i poczucie humoru. Razem z resztą wieżowców budynki tworzą uroczą grupę, którą fotografują i bedą fotografować setki tysiecy ludzi. Ale nie mozna oprzeć się i zrobić jeszcze jednego, swojego zdjęcia.
Ktoś powiedział, że warto tam być o zmroku, bo wtedy budynki są pięknie podświetlone. Wobec tego ekipa ruszyła na poszukiwanie miejsca spożycia piwka. Po drodze, Ewa i Henio przekonali się, że droższe nie znaczy lepsze. Połasili się na wodę o smaku cytryny. Smakowała jak ludwik i wylądowała w koszu. Sztuk dwie. To nauczka, żeby wynalazki kupiować pojedynczo; jak się sprawdzi, to można więcej.
Nogi juz mnie bolały poważnie i marzyłam o chwili spoczynku. Słusznie domniemując, że ceny w okolicy Bundu będą zabójcze dla naszych kieszeni, powstał plan, aby odejść nieco w bok i poszukać miejsca cichszego i przystępniejszego cenowo. To odejście w bok trwało dla mnie całą wieczność, a jedyne miejsce jakie minęliśmy, to prawdziwy klub jazzowy, gdzie cena piwa osiągnęła zawrotną wysokość 80 juanów (niecałe 40 zł). Podziękowalismy grzecznie. Niedaleko był też hostel z nieco tańszym piwem,ale też uzyskał ocenę negatywną. W końcu wróciliśmy na Bund, bo i tak zrobiło się ciemno, a piwo kupiliśmy w sklepie.
Rzeczywiście warto było. Widok na podświetlone wieżowce jest wspaniały. Rzeką przepływały także podświetlone statki i łodzie. Bajka. Jeszcze wiecej ludzi przyszło. Kolejne fotki i kontemplowanie widoku. Wracaliśmy zmęczeni, ale zadowoleni.
Wieczorem znowu piwko na patio. Jannik - Duńczyk okazał się być tam stałym bywalcem i była okazja do poćwiczenia angielskiego. Plan na jutro: wjechać na punkt widokowy na wieżę telewizyjną a wieczorem impreza! Bedziemy szukać KTV i szlajać sie po klubach :)

niedziela, 31 lipca 2011

17 lipca - Szanghaj

Tutaj po raz pierwszy rozstaliśmy się z Emilem i Pauliną, którzy załapali się na couchsurfing. Na szczescie wskazówki spisane ze strony internetowej hostelu oraz jako takie obycie z chińskim metrem pozwoliło nam tylko raz zabłądzić w drodze do noclegu. Pierwsze wrażenie, to ludzie bardziej wyluzowani, jakby eleganccy, no i nikt juz nie gapił nie na nas jak na kosmitów; kierowcy tak nie trąbią na siebie i jako taka kultura jazdy na ulicach. Mniej się obawiam przechodzić przez ulicę, także na zielonym. No i szanghajskie metro. Mam przewodnik z 2006 roku, gdzie podano, że są trzy linie metra, przewodnik z 2009 roku pokazuje 4 linie, a my zastaliśmy... 12 linii w tym roku i nowe się budują! Imponujące!
Zwiedzanie Szanghaju rozpoczęliśmy już wieczorem od spaceru po najbliższej okolicy. Jak po każdej podrózy zmęczeni dźwiganiem plecaków, marzyliśmy o zimnym piwku. Okoliczne markety nie zawiodły, a przy okazji odkryliśmy wąską handlową uliczkę, na której można kupić wszystko. Trzeba tylko uważać, żeby nie nastąpić na licznie wystawione wprost na ziemi towary. Jedzenie, ubrania, uliczni dentyści. Kolorowo i biednie, hałas. A na to wszystko nalot policji chińskiej! Zmyliśmy się szybko, bo chodzili z kamerą i nagrywali, a sprzedawcy zbierali się w popłochu.
Tutejszy hostel, to jak do tej pory najlepsze miejsce, w którym byliśmy. Normalne toalety ucieszyły nas co najmniej, jakbyśmy dostali coś ekstra w prezencie. Nieestety, „stopy stalina” to standard w całych Chinach. Były też osobne prysznice, co też zaskoczyło nas pozytywnie. W ramach oszczędności Chińczycy mają zwyczaj umieszczać słuchawkę prysznica bezpośrednio nad lub obok toalety. Nie ma kabin, a metraż łazienek przez to nie musi być duży. I pół biedy, jeśli prysznic jest nad zamykaną muszlą... Gorzej, jeśli pod nogami zieje na ciebie dziura i możesz do niej wpaść...
Zazwyczaj śpimy w dormach cztero, sześcio lub ośmioosobowych, z piętrowymi łóżkami, toteż zawsze można kogoś poznać, bo o tej porze roku hostele rzadko pozostają puste. Tym razem trafiła sie panna z Francji, która samotnie podróżuje po Chinach i właśnie próbuje załatwić sobie przedłuzenie wizy.
Podobno jej sie nie udało i już dwa dni później wyprowadziła się z naszego pokoju. Ale wieczorem widziałam ją na dole na patio i mam nieodparte wrażenie, że trójka współlokatorów z Polski, która dwie noce z rzędu zjawia się w środku nocy i hałasuje nie przypadła jej do gustu ;)
Bar hostelowy oferuje dużo miejsca, stół bilardowy, mnóstwo kanap, stołów i stoliczków oraz patio na zewnatrz z okiem wodnym i żwirkiem pod stopami. Żwirek doskonale spełniał rolę foot massage. Oj, moje stopy wymagają rekonwalescencji z pewnością. Chodzenie po kilkanaście godzin dziennie przez dwa tygodnie daje się we znaki.
Oczywiście z piwkiem wylądowalismy na patio i nawiązane zostały pierwsze znajomości: James z Australii siedzi tu już 3 lata i uczy angielskiego (jak większość białasów), właśnie odwiedził go młodszy brat i planują zwiedzania miasta; kolega Jamesa – nie pamiętam imienia – od dwóch lat pracuje jako marketingowiec w klinice dentystycznej; Mike z Wlk. Brytanii z typowym charakterystycznym akcentem, dlatego rozumiem co trzecie jego słowo i Duńczyk Jannik – wieczny student religioznastwa, który fantastycznie mówi po angielsku. Zreszta cały hostel jest pełny i mnóstwo tu białych. Kazdy jest zachwycony Szanghajem i chłopcy doradzają nam gdzie warto pójść i co zwiedzić.
Wieczorem jeszcze przechadzka po najbliższej okolicy i zasadzamy się na podbój Szanghaju jutro!

sobota, 23 lipca 2011

16 - 17 lipca

Smocze tarasy raz jeszcze. Jestem chora coraz bardziej, wiec odłączyłam się od naszej grupki i spacerkiem jeszcze raz postanowiłam zwiedzić najbliższą okolicę. Niestety plan, aby wstać o świcie i zobaczyć tarasy z innej perspektywy spalił na panewce, ale nie z lenistwa, tylko dlatego, że tam bardzo trudno o dobrą pogodę. Prawie cały czas pada, a ponura zawiesina z chmur jest najczęstszym widokiem. Ale mimo tego braku słońca uważam, że Smocze Tarasy zasługują na miano jednego z cudów świata.
Po południu wróciliśmy do Guilin szalonym busem i odbyliśmy straszną, męczącą podróż pociągiem do Szanghaju - 20h na siedząco. Gorzej mieli tylko ci, którzy stali, a takich było niemało. Dzień i noc hałas i światło. Brak dostępu do łazienki i spuchnięte nogi. Nawet wódeczka zakupiona na tę okoliczność tylko nieznacznie złagodziła niewygody podróży.
A 17 lipca nareszcie wylądowaliśmy w Szanghaju.

15 lipca 2011

Znowu rano dźwiganie plecorów do głównej ulicy i 3h jazdy do atrakcji. Przewodniczka nie dała spać w autobusie. Zapomniałam dodać, ze klimatyzacja znowu skutecznie mnie załatwiła i jestem na serio przeziębiona. Nie wzięłam nic do okrycia do autobusu, więc poratowala mnie zasłonka z okna.
W trakcie jazdy okazało się, ze jest propozycja odwiedzenia ciekawej wioski, gdzie kobiety mają włosy długie na 1.5 m i maja tam różne ciekawe zwyczaje. Daliśmy się namówić na dodatkowe pieniądze i przeżyliśmy chiński komercyjny szok! Jako grupę wycieczkową wpuścili nas do jednego domu w wiosce (gdzie normalnie na stałe ktoś mieszka!), potem przepędzili do wielkiego jak stodoła budynku i kazali oglądać ichniejsze przedstawienie. Połączenie randki w ciemno z mam talent, plus marny poczęstunek i ciągłe nagabywanie, żeby kupować pamiątki. Straszne! Ale najlepsze przed nami. Umówiliśmy się, że podwiozą nas do innej wioski, wyżej w górach, gdzie znajdziemy hotel i przenocujemy. Powiem tak: serpentyny w Bieszczadach to pikuś przy tym, co zaserwowali nam szaleni chińscy kierowcy. Wyprzedzanie na zakrętach na trzeciego - pestka. Zakręty 360 stopni, brak zabezpieczeń, czy chociażby krawężnika! No i przepiękne góry, których nieodłączną częścią są oczywiście przepaście… Jazda bez trzymanki. W drodze powrotnej jedziemy na displayu, znaczy z przodu. Tego nie można opisać - to trzeba przeżyć! Na szczęście przeżyliśmy i tu plecaki na plecy. Wspinaliśmy się najpierw 15 min, a potem jeszcze 20 min. Pot zalewał oczy. Gdyby nie coldrex chyba bym zemdlała. Ale widoki i spacer po smoczych tarasach wynagrodził trudy z nawiązką. Wyobraźcie sobie wzgórze, z którego powycinano tarasy - równolegle pasy ziemi opasujące wzgórze i schodzące schodkami w dół. I takich pagórów dziwnymi nazwami jest tam mnóstwo: Dziewięć Smoków, Pięć Tygrysów i wiele innych. Wszystkie równiutko obsiane ryżem. Śród nich porobione są wąskie ścieżki turystyczne wyłożone kamieniami i można chodzić wkoło wspinając się coraz wyżej, aż do punktów widokowych. Cos pięknego! A wieczorem karty i świetliki oraz pełnia księżyca, a to wszystko w niesamowitej wiosce, gdzie jest setki zejść i wejsc po schodkach, między domami, restauracyjkami i cała cepeliadą. Wioska leży na stoku góry stad chodzenie w tych labiryntach w górę i w dół bywa męczące. No i zgubić się tam nietrudno. Gdyby nie kilka tablic informacyjnych, nie znalazłabym naszego hostelu.

14 lipca

Kolejny dzień wycieczek rowerowych, tym razem wzięliśmy porządne górale, bo wczorajsze przygody jednak dały się we znaki, a i trasa była trudniejsza. Także przez to, ze nie jestem wyczynowcem i na rower wsiadam rzadko. Oj, pupa po wczoraj bolała niewąsko.
 O ile do tej pory nie spotkałam Chinach Polaków, tak dzisiaj spotkaliśmy nauczycielkę z Elbląga i grupę młodych z Norymbergii. Spotkaliśmy ich jeszcze 3 razy, a wieczorem okazało się, że mieszkają w naszym hotelu. Jakie te Chiny małe.
Trasa równie piękna co wczoraj, zdzierstwa na wioskach ciąg dalszy. A i kąpiel w chińskiej rzece udało mi się zaliczyć. Zwariowani Europejczycy, których spotkaliśmy po drodze skakali z kilkunastometrowego mostu smoka, do głębokiej ponoć w tym miejscu wody. I wszędzie naciągacze: bamboo boats i bamboo boats. Zamęczali nas strasznie. Uciekliśmy czym prędzej i znalazł się kawałek trawki oraz przystępny brzeg. Woda bardzo przyjemna do kąpieli, ale stworów i owadów cała masa. Pograliśmy w karty nad wodą, pojedliśmy i przyszedł pan z bawołem. Okazało się, ze miejsce naszej kąpieli, to wodopój! Milutko.
Pyszne dania zjedliśmy w miejscowej restauracyjce, gdzie tego dnia byliśmy chyba jedynymi gośćmi. Pani pokazała nam co ma w kuchni i z warzyw plus ryż zrobiła cuda. Fakt, że policzyła drogo za naszą białą skórę, ale oni tu już tacy są. Trudno, trzeba czasem wesprzeć lokalny biznes. Ale o piwo zawsze trzeba się targować i z 10 zazwyczaj udaje się zejść do 6 juanów.
Umęczeni upałem i z bolącym zadkiem wieczorem wybraliśmy się na coś szczególnego - testowanie i zakup herbaty. Czego tam nie było. Ja jestem raczej kawoszem, ale muszę przyznać, że kultura picia wywaru herbacianego jest niezwykła. Nawet nie wyobrażałam sobie ile herbata może mieć odmian i smaków. Opiłam się za wszystkie czasy, zakup i targi były, a jutro pobudka 7.00 i jedziemy do największej atrakcji regionu -Smoczych Tarasów.

13 lipca 2011

Pobyt w Yangszuo miał być odpoczynkiem od miasta, dlatego postanowiliśmy zwiedzić okolice rowerami. Tak zresztą radzą wszystkie przewodniki, a każdy hotel i Hostel ma swoja wypożyczalnię dwóch kółek. Co prawda poranny kac po wczorajszych baletach nie zachęcał do wsiadania na rower, ale plan to plan. Wybrałam sobie różową damkę bez przerzutek (wybór nie był za duży) i ze schematyczna mapką wyprawa ruszyła. Dla przypomnienia, ruch na ulicach w Chinach nie przypomina niczego co znam, wiec jazda rowerem jest wyczynem, który można zaliczyć do sportów ekstremalnych. Ale naprawdę gorąco zrobiło mi się na rondzie (jakby nie patrzeć i tak  było ze 38 stopni Celsjusza). Na szczeście wyjazd z miasta udał się znakomicie i w nagrodę pojawiły się przecudne krajobrazy tych przedziwnych okrągłych gór. Przejeżdżalismy przez wioski i pola ryżowe, po bardzo dobrze utrzymanej betonowej ścieżce, Wydaje mi się, ze specjalnie stworzonej dla turystów. Błądzenie po ichniej szych wioskach było zderzeniem z rzeczywistością miejską. Ludzie są tam naprawdę bardzo biedni. Prawie żaden dom nie jest zamknięty i można zajrzeć do środka. Nędzę, bałagan i brud widać na każdym kroku.
Nie obyło się tez bez przygody. Ewoszowi poszła detka w rowerze i pół drogi szukaliśmy miejsca, gdzie można problem naprawić.  Związku z tym była okazja do przeprawienia się przez rzekę miejscowym promem i wylądowalismy w historycznej XIV-wiecznej wiosce Fu Li. Słynie ona miedzy innymi z produkcji wachlarzy i innych jarmarcznych gadżetów. Ceny są szałowe, a sprzedawcy nie chcą się za bardzo targować. Wydaje mi się, ze są rozbestwieni, bo jest to bardzo popularna trasa wycieczek wszelakich. Cwaniacy wyspecjalizowali się w produkcji tzw. Staroci, które zachwycają wykonaniem i naprawdę można się nabrac. Jedyne co, to obecność tych samych starych dzbanków, fajek i puzderek na prawie każdym straganie ostrzegła nas, żenie można im ufać za grosz. Zresztą w Chinach zabronione jest wywożenie rzeczy wyprodukowanych przed zdaje się 1975 rokiem bez pozwolenia. Każdy antyk musi mieć specjalny certyfikat i oczywiście w prawdziwych skelpach można taki otrzymać. O ceny nawet nie pytam.
Fachowiec od rowerów został znaleziony i czas było pomyśleć o czymś do jedzenia. Jako że kulinaria to jeden z celów tej podróży, a region słynie ze specyficznego przysmaku – znaleźliśmy niezwykle malownicze targowisko, gdzie zaserwowano nam mięso z psa. Tak, to był prawdziwy pies i zjadłam danie ze smakiem. Przygotowane zostało na moich oczach; koleś wyciągnął z zamrażarki kawał korpusu, z którego odrąbał żądaną ilość mięsa z kośćmi oczywiście i porąbał na kawałki. Z tego zrobił zupę i podał z innymi potrawami, które zamówiliśmy. Co tu dużo mówić. Czerwone mięso, w smaku podobne trochę do wołowiny. Dziwne uczucie, ale warto było. Kolejna granica przekroczona! Tylko Chińczycy dziwili się, ze biali jedzą mięso z psa.

12 lipca

Na dziś zaplanowaliśmy dalszą eksplorację terenu i podróż statkiem wycieczkowym rzeką Li do miejscowości Yangszuo. Mówią, że jest to jeden z najpiękniejszych widoków w całych Chinach. Nie pozostaje mi nic innego jak tylko potwierdzić, że przełomy rzeki i wspaniałe krasowe góry tworzą nadzwyczajne malownicze widoki. Góry mają najdziwniejsze kształty, półokrągłe, spiczaste; tworzą fale i sinusoidy. Wyruszyliśmy z portu flotyllą. Jak wspominałam w Chinach wszystkiego jest więcej i większe, stąd nie było to np. dziesięć statków, ale chyba z sześćdziesiąt, ustawionych po sześć w dziesięciu rzędach. Wypływaliśmy zgodnie z rozkładem ustawiając się w konwój, jeden statek za drugim. Każdy mieści ok. 70 osób. Udało nam się wykupić tańszą wycieczkę, podobno tylko dla Chińczyków, bo oczywiście biali mają ekstra cenę. I wszystko byłoby pięknie, gdyby nie nieustający hałas generowany przez pilotów, który jak katarynki opowiadali coś do mikrofonu. Głośniki wewnątrz ustawione były maksymalnie, więc nie słyszeliśmy własnych myśli. Wydawało się, że ratunkiem będzie wejście na górny pokład, skąd wszyscy robili zdjęcia, ale nie. Na górze czekał wielki megafon. Nie było gdzie uciec. Założyliśmy słuchawki na uszy i po części było to dla nas ratunkiem. Jednak jeszcze lepsza niespodzianka czekała na nas w trakcie. Spływ trwał ok. 4 godzin, więc przewidziano posiłek. Dostaliśmy ryż z kawałkami cukinii oraz skóre i kości kurczaka. Nie znalazłam tam mięsa. Wszystko podane elegancko w metalowych więziennych miskach, ledwo ciepłe. Psie jedzenie. Oczywiście były przystawki i inne dania oferowane przez załogę statku, ale te ślicznie podawane krewetki i owoce miały takie ceny, że w końcu wyciągnęliśmy własne przekąski i na górnym pokładzie urządziliśmy sobie własny piknik. Oczywiście standardowo jako białoskórzy byliśmy obiektem zainteresowania. Jestem ciekawa na ilu zdjęciach w chińskim facebooku widnieje moja podobizna.
W końcu dopłynęliśmy i umordowani przedarliśmy się przez jarmarczne stragany i tłumy. Oj długa to droga z plecakami przez tłum i w upale. To jest region o bardzo wysokiej wilgotności, dlatego przejście nawet paru metrów powoduje, ze biją z ciebie siódme poty i ciężko oddychać.
Hotel okazał się nadzwyczaj przyjemnym miejscem i zaskakująco taim, a samo Yangszuo takim naszym Karpaczem lub Szklarską Porębą. Bardzo turystyczne miasteczko, z turystycznymi cenami i uwielbianą przez Chińczyków tandetą. Wszedzie kolorowe światełka, całe stragany na rowerach i masa naciągaczy. Widziałam nawet jak taki rower z tysiącem ciuchów, kapeluszy i świecidełek przewrócił się na jezdnię. Katastrofa. I zazwyczaj taki rowerek z całym straganem pcha przed sobą kobita, gdzie widać, że ten ciężar jest ponad jej siły.
Mimo drożyzny i nachalnych sprzedawców miasteczko pięknie prezentuje się wieczorem, kiedy góry rozsiane tu i ówdzie są podświetlone reflektorami i sprawiają, że krajobraz wygląda jak z bajki.
Atrakcją wieczoru miała być kolacja z lokalnym przysmakiem  roli głównej, czyli kaczka w piwie. Przemiła pani podała pięknie wyglądający półmisek, a w środku skóra i kości podane w całkiem niezłym sosie. Za kaczkę zapłaciliśmy jak za zboże, a ja się zastanawiam, w jakim daniu umieścili resztę zwierzęcia i to piwo, w którym miało pływać. Rozczarowanie zupełne.